To było dziwne uczucie. Nogi grzęzły w nieprzyjemnym błocie. A ja w duchu prosiłem wszystkie siły wyższe, by nie zassało mi któregoś z butów. Od brzegu dzieliło mnie co prawda tylko kilka metrów. Ale do domu zostało jeszcze ponad 20 kilometrów. Głupio by było tak w jednym bucie... Ale w końcu udało się. Dotarłem do wraku. Jego dziób wznosił się lekko w górę, jakby wciąż próbował pokonać następną nieistniejącą falę. Niebieski kadłub kontrastował z kompletnie przerdzewiałą bryłą nadbudówki. Na śródokręciu dostrzegłem wiszącą oponę. Sznur przywiązany był solidnymi węzłami do relingu. Pokusiłem się więc o próbę wdrapania na tą wątpliwej jakości "drabinę". Udało się. Stanąłem na pokładzie. Przed sobą zobaczyłem wąski pas pokładu odgrodzony z jednej strony ścianą nadbudówki, a z drugiej relingiem, za którym widać było jedynie żółte trzciny, które poruszane wiatrem sprawiały wrażenie, jakby statek kołysał się na trzcinowych falach. W oddali ujrzałem brzeg. Gdzieś między nim, a statkiem, w trzcinowisku, ukryłem swój rower.
Rozpocząłem eksplorację. Bardzo szybko okazało się, że nie jestem tu sam. Natknąłem się na dwóch nastolatków buszujących w czeluściach metalowej skorupy.
- Dzień dobry... Szuka pan czegoś? - odezwał się młodszy z nich.
- Tak. Szukam Majki Skowron. Ktoś mi wczoraj powiedział, że podobno ostatnio tu spała. Wiecie... Uciekła z domu. Widzieliście ją może? Mniej więcej w waszym wieku.
- Nie. Nie znamy jej...
- No nic. Trudno. Pokręcę się i idę dalej.
- Przekazać coś, jak ją spotkamy?
- Tak. Powiedzcie, żeby wracała do domu. Ojciec się o nią martwi.
- Dobrze, psze pana...
Ech... Nie załapali...