Utwory międzywojenne
: 06 lut 2018, 21:40
Ponieważ namierzyłem jeszcze parę innych możliwości posłuchania piosenek z tego okresu, to wrzucę jeden temat.
W niedzielę mieliśmy okazję być na spektaklu "Takie małe nic" organizowanym przez Teatr Witkacego.
Zacznę od tego co uratowało spektakl, czyli orkiestra. Tak jak napisałem - uratowali spektakl, bawili się muzyką i instrumentami, próbowali rozruszać publiczność i poważnie - grali fantastycznie, szczerze mówiąc wolałem przyglądać się jak grali niż temu co się działo (a raczej nie działo) na scenie.
Teraz dalej - wykonawcy: Dorota Ficoń i Jacek Zięba-Jasiński. O ile wokalistka po jakimś czasie zaczęła się rozkręcać o tyle wokalista przez całe przedstawienie wyglądał jakby wyjęto go z trumny (sztywny, prawie bez mimiki) a utwory w jego wykonaniu, mimo że z natury były rozrywkowe, brzmiały jak marsz żałobny, co gorsza wszystkie na jedno kopyto.
Do tego wszystkiego doszedł strój wokalisty. Może się na tym nie znam, ale kremowy garnitur i kapelusz z szerokim rondem bardziej pasował mi do bogatego turysty, który powinien siedzieć i oglądać wykonawców. Panowie na scenie chyba ubierali się trochę inaczej.
I na koniec - organizacja. Gdy przeczytałem, że koncert odbywa się w kawiarni wyobrażałem sobie, że będzie to atmosfera przedwojennej kawiarni z muzyką na żywo. Zakładałem, że będę musiał się wykosztować na picie i deser ekstra. Niestety teatrowi chyba bardzo brakuje managera z prawdziwego zdarzenia. Tłum kłębił się przed wejściem 40 minut przed spektaklem (nie bardzo potrafiłem zrozumieć dlaczego kawiarnia jest zamknięta i musimy stać z kurtkami w dłoniach), wreszcie wpuszczono ludzi, którzy rzucili się zajmować miejsca (nie są numerowane) i do bufetu. Okazało się, że ci drudzy mieli nosa - kolejka do bufetu cały czas się wydłużała, niestety w 15 minut sprzedano całą blachę szarlotki a był to JEDYNY deser sprzedawany w bufecie. Udało nam się kupić herbatę. Niestety bufet w czasie spektaklu był zamknięty więc faktycznie siedzieliśmy półtorej godziny przy filiżance herbaty. Pewnie i słusznie, że był zamknięty bo gdyby ludzie jeszcze chcieli przechodzić do bufetu to by się pozabijali. Bowiem cała sala była dosłownie zapchana krzesłami. Okazało się, że jeszcze donoszono krzesła. Generalnie komfort a raczej jego brak, na poziomie podrzędnego widowiska w remizie a nie w imprezie organizowanej przez mający ambicje teatr. Szkoda.
W niedzielę mieliśmy okazję być na spektaklu "Takie małe nic" organizowanym przez Teatr Witkacego.
Zacznę od tego co uratowało spektakl, czyli orkiestra. Tak jak napisałem - uratowali spektakl, bawili się muzyką i instrumentami, próbowali rozruszać publiczność i poważnie - grali fantastycznie, szczerze mówiąc wolałem przyglądać się jak grali niż temu co się działo (a raczej nie działo) na scenie.
Teraz dalej - wykonawcy: Dorota Ficoń i Jacek Zięba-Jasiński. O ile wokalistka po jakimś czasie zaczęła się rozkręcać o tyle wokalista przez całe przedstawienie wyglądał jakby wyjęto go z trumny (sztywny, prawie bez mimiki) a utwory w jego wykonaniu, mimo że z natury były rozrywkowe, brzmiały jak marsz żałobny, co gorsza wszystkie na jedno kopyto.
Do tego wszystkiego doszedł strój wokalisty. Może się na tym nie znam, ale kremowy garnitur i kapelusz z szerokim rondem bardziej pasował mi do bogatego turysty, który powinien siedzieć i oglądać wykonawców. Panowie na scenie chyba ubierali się trochę inaczej.
I na koniec - organizacja. Gdy przeczytałem, że koncert odbywa się w kawiarni wyobrażałem sobie, że będzie to atmosfera przedwojennej kawiarni z muzyką na żywo. Zakładałem, że będę musiał się wykosztować na picie i deser ekstra. Niestety teatrowi chyba bardzo brakuje managera z prawdziwego zdarzenia. Tłum kłębił się przed wejściem 40 minut przed spektaklem (nie bardzo potrafiłem zrozumieć dlaczego kawiarnia jest zamknięta i musimy stać z kurtkami w dłoniach), wreszcie wpuszczono ludzi, którzy rzucili się zajmować miejsca (nie są numerowane) i do bufetu. Okazało się, że ci drudzy mieli nosa - kolejka do bufetu cały czas się wydłużała, niestety w 15 minut sprzedano całą blachę szarlotki a był to JEDYNY deser sprzedawany w bufecie. Udało nam się kupić herbatę. Niestety bufet w czasie spektaklu był zamknięty więc faktycznie siedzieliśmy półtorej godziny przy filiżance herbaty. Pewnie i słusznie, że był zamknięty bo gdyby ludzie jeszcze chcieli przechodzić do bufetu to by się pozabijali. Bowiem cała sala była dosłownie zapchana krzesłami. Okazało się, że jeszcze donoszono krzesła. Generalnie komfort a raczej jego brak, na poziomie podrzędnego widowiska w remizie a nie w imprezie organizowanej przez mający ambicje teatr. Szkoda.