Dla mnie zlot zaczął się dość wcześnie, bo byłem w Kościelisku już w niedzielę koło południa.
Domek TomaszKa w Kościelisku fot. Konfiturek
Domek TomaszKa w Kościelisku fot. Konfiturek
Po kilku godzinach dojechali pozostali uczestnicy – Czesio z Agnieszką, a w drugim samochodzie johny z Anią, Konfiturek i Renata. Z okazji niedalekich urodzin, dostałem od nich wspaniały prezent – kryształową czaszkę napełnioną tajemniczym płynem, którą przedstawiono mi jako Nikodema Plutę, z poleceniem odtworzenia jego wizerunku.
Nikodem Pluta - urodzinowy prezent dla TomaszKa
od Zlotowiczów fot. Czesio1
Wizerunku jak na razie nie odtworzyłem, czaszka stoi u mnie pracy na honorowym miejscu, budząc zainteresowanie kolegów.
Zlot Tatrzański, jak co roku rozpoczął się od podziwiania gór z bezpiecznej odległości i grilla.
Tatry - widok sprzed domku TomaszKa fot. johny
Giewont - może skoczymy tam jeszcze dziś? fot. Czesio1
Konfiturek w akcji, kiełbaski już skwierczą fot. johny
Ponieważ kiełbasek jak się okazało było trochę za mało, sięgnąłem do starych zapasów i z dna zamrażarki wyciągnąłem specjały kupione równo rok temu, z okazji poprzedniego zlotu. Jedzenie okazało się smaczne, dowodząc z jednej strony skuteczności głębokiego mrożenia w opakowaniach próżniowych, a z drugiej - że nic w przyrodzie się nie marnuje.
Czesio zaproponował żebyśmy nagrali razem pierwszy rozdział „Niesamowitego Dworu” z podziałem na głosy. Nasze zlotowe gracje z niedowierzaniem patrzyły, jak czterech dorosłych facetów czyta z zapałem książkę dla młodzieży.
Ekipa tatrzańska III w trakcie nagrywania rozdziału
"Niesamowitego dworu" fot. johny
Nazajutrz po śniadaniu, wyruszyliśmy w pierwszy zlotowy szlak – do Doliny Strążyskiej. Nie było to może zbyt duże wyzwanie, chociaż Czesio co jakiś czas rzucał propozycję, że może by przedłużyć trasę i wejść na Giewont. Wyszliśmy na tyle wcześnie, że tłumów nie było.
Ekipa tatrzańska III w Dolinie Strążyskiej fot. johny
ale z czasem robił się coraz większy tłok, a kiedy wracaliśmy, musieliśmy już lawirować w tłumie idącej w przeciwnym kierunku młodzieży szkolnej. Może też mieli jakiś zlot. Wodospad Siklawica jak zwykle okazał się piękny, zrobiliśmy sobie przy nim sesję fotograficzną.
Wodospad Siklawica fot. Czesio1
Wodospad Siklawica fot. Czesio1
Rzut okiem w dół z połowy wysokości Siklawicy fot. Czesio1
Pomimo upału, przy samym wodospadzie czuło się gwałtowny spadek temperatury, jakby włączała się jakaś naturalna klimatyzacja. Puszczając mimo uszu kolejne propozycje Czesia by jednak kontynuować marsz na Giewont, zatrzymaliśmy się w herbaciarni na końcu Doliny Strążyskiej, na kawę i ciasto z jagodami.
Polana Strążyska fot. Czesio1
Herbaciarnia Parzenica fot. Czesio1
Herbaciarnia Parzenica fot. Czesio1
Kawa wypita, szarlotka zjedzona, słońce pięknie świeci,
aż się nie chce wracać fot. johny
Przypomniałem sobie, jak byłem w tym miejscu w czasach studenckich i na ścianie wisiała tabliczka „Nie głaskać kota”. Niestety kota już nie ma, może protestowały organizacje ekologiczne.
Po powrocie do Kościeliska pożegnaliśmy się i rozstaliśmy – ja do Krakowa, reszta zlotowiczów na szlak.
Ostatnio zmieniony 01 sty 1970, 01:00 przez TomaszK, łącznie zmieniany 6 razy.
Po rozstaniu z TomaszKiem, reszta ekipy w sile dwóch wehikułów ruszyła w drogę na Słowację. Pomni tego, że najkrótsza droga wiodąca do przejścia granicznego w Łysej Polanie, czyli Droga Oswalda Balzera, jest w remoncie, musieliśmy pojechać dookoła przez Bukowinę Tatrzańską. Polska żegnała nas stabilną pogodą, Słowacja powitała strugami deszczu. Nie napawało to nas optymizmem przed jutrzejszym dniem.
Podziwiając panoramę Tatr bez przeszkód dojechaliśmy do miejscowości Vysne Hagi, gdzie mieliśmy zarezerwowane miejsce noclegowe. Johny z Konfiturkiem po krótkich poszukiwaniach zdobyli klucze do naszych trzech komnat. Zaparkowaliśmy wehikuły i udaliśmy się do naszej pierwszej słowackiej bazy.
Baza noclegowa w Vysne Hagi fot. Czesio1
Warunki w pokojach były iście niczym wyjęte z PRL-u. Dość ciekawa była próba umycia rąk w pokojowej umywalce:
Kolorowa woda z pokojowej umywalki fot. Czesio1
Dopiero po kilkunastu sekundach w kranie pojawiła się woda przypominająca kolorem tą do której przywykliśmy na polskiej ziemi.
Ale co tam, ważne, że było gdzie położyć głowę i czym się przykryć. Najważniejsza jest przygoda!
Zostawiliśmy nasze bagaże w pokojach i korzystając z wolnego czasu i tego, że przestało padać postanowiliśmy pojechać nad Szczyrbskie Jezioro. Po kilkunastu minutach jazdy dotarliśmy na parking nad samym niemal jeziorem. Kupiliśmy bilety parkingowe i spacerem ruszyliśmy zadbaną alejką na szlak prowadzący wokół jeziora.
Alejka prowadząca nad Szczyrbskie Jezioro fot. Czesio1
Jeszcze chwila i oto naszym oczom ukazał się przepiękny widok:
Szczyrbskie Jezioro fot. Czesio1
W oddali znajdują się dwie skocznie narciarskie a w tle dumnie prezentowała się grań Soliska.
Skocznie narciarskie nad Szczyrbskim Jeziorem,
w tle grań Soliska fot. Czesio1
Gracje na tle Szczyrbskiego Jeziora fot. Czesio1
Po krótkiej kontemplacji pięknymi widokami ruszyliśmy na spacer wokół jeziora. Wkrótce po lewej stronie ujrzeliśmy duży kamień a na nim popiersie Jozefa Szentivanyia. To on w 1872 na brzegu Szczyrbskiego plesa kazał wybudować chatę myśliwską, która stała się zarodkiem dzisiejszego Szczyrbskiego Plesa. Miała charakter domku z bierwion, w którym pierwszym gościom organizowano noclegi i strawę. To również on wybudował nad brzegiem jeziora 15 innych obiektów, z których najbardziej znaną była Vila Maria Terezia.
Tablica pamięci Josefa Szentivanyia fot. Czesio1
W niektórych miejscach można było pa kamieniach zejść do samej tafli wody. Johny i Czesio1 nie omieszkali zrobić sobie pamiątkowych zdjęć na głazie wystającym z samej toni.
"Całe pleso moje" - zdaje się mówić johny fot. Czesio1
Czesio dumnie prezentuje forową koszulkę
na tle Szczyrbskiego Plesa fot. Czesio1
Po kilku kolejnych krokach przed nami ukazał się niewielki pomost z przycumowanymi łódkami. Tradycja pływania łódką po Jeziorze Szczyrbskim ma ponad 130–letnią historię. Na początku lipca 2008 r. pływanie łódką po Jeziorze Szczyrbskim zostało wznowione po 25 latach przerwy.
"Port" Szczyrbskie Pleso fot. Czesio1
Dumnie prężące się nad tonią jeziora szczyty zostały świetnie oznaczone na tablicach, dzięki czemu każdy może odnaleźć w oddali Kryvań, Vysoką czy Satana.
Tablica z oznaczonymi szczytami fot. Czesio1
Forowa część ekipy nad Szczyrbskim Jeziorem fot. Czesio1
Kilka kroków odeszliśmy od ścieżki wokół jeziora by znaleźć się na tarasie widokowym. Przed nami roztaczała się wspaniała panorama okolicy z wijącą się poniżej serpentyną szosy po której mknęły malutkie stąd samochody. Taras widokowy fot. Czesio1
Mniej więcej w połowie drogi wokół jeziora zaczęło się coraz bardziej chmurzyć. Deszcz zbliżał się nieuchronnie.
Coraz ciemniej nad jeziorem fot. Czesio1
W tym to miejscu natrafiliśmy na mały lokal nad samą wodą. Odczuwaliśmy już nieco głód i perspektywa wciągnięcia jakiegoś apetycznego dania w tak klimatycznym miejscu nastrajała nas optymistycznie. Niestety, musieliśmy obejść się smakiem. Lokal był zamknięty, a parasole w ogródku zwinięte.
Gastronomia nad samym jeziorkiem fot. Czesio1
Idziemy więc dalej. ścieżka okrężna oddala się nieco od wody a do samego jeziora prowadzi ścieżka w prawo wiodąca nas do okazałego pomnika bohaterów słowackiego powstania narodowego nad Szczyrbskim Jeziorem.
Pomnik bohaterów słowackiego powstania narodowego
nad Szczyrbskim Jeziorem fot. Czesio1
Jeszcze ostatni rzut oka na jezioro:
Szczyrbskie Jezioro fot. Czesio1
i musimy przyspieszyć kroku bowiem zaczęło padać.
Krople deszczu wyganiają nas znad pięknego
Szczyrbskiego Jeziora fot. Czesio1
Jeszcze tylko rzucenie coś na ząb w napotkanym opustoszałym barze:
Bar przy parkingu fot. Czesio1
i możemy wracać do naszej bazy w Vysne Hagy.
Ostatnio zmieniony 01 lip 2018, 10:20 przez Czesio1, łącznie zmieniany 5 razy.
Wczesny poranek w Národnym ústavu tuberkulózy, pµúcnych chorôb a hrudníkovej chirurgie przywitał nas deszczem. Mimo wczesnej pory trzeba było pakować plecaki i przygotowywać się do czekającej nas wkrótce wędrówki. Z kwatery do zastawki elektricki mieliśmy raptem kilka kroków.
Punktualnie o 6.58 podjechał nowoczesny skład, który w kilkanaście minut przewiózł nas z Vysne Hagy do przystanku Popradske Pleso. Już sama podróż tym środkiem lokomocji to czysta przyjemność.
Elektricka fot. Czesio1
Elektricka fot. Czesio1
Trasa wije się zboczami gór, co rusz przecinając szosę do Strbskiego Plesa. W oddali widać cudne, majestatycznie wyglądające szczyty Tatr, tego dnia wyglądające szczególnie groźnie z uwagi na aurę, która panowała.
Ok. godz. 7.20 wyruszyliśmy na szlak, który miał doprowadzić nas na szczyt Rysów. Od samego początku pogoda nie rozpieszczała nas, oj nie rozpieszczała. Niezbyt intensywny acz równomiernie padający kapuśniaczek towarzyszył nam od pierwszych kroków wędrówki. Początkowo droga wiodła asfaltową drogą wśród gęstego lasu i trochę przypominała drogę nad Morskie Oko. Mimo to trzeba było iść dość ostro pod górę, dlatego dość często robiliśmy przystanki.
Szlak szosą do Popradskiego Plesa fot. Czesio1
Ekipa tatrzańska III fot. johny
Ekipa tatrzańska III fot. johny
Po drodze odbiliśmy nieco w bok aby zwiedzić symboliczny cmentarz tych, którzy na zawsze pozostali w Tatrach. Krzyże i tablice zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Nastąpiła chwila zadumy nad tym wszystkim co otaczało nas wokół.
Tatrzański Cmentarz Symboliczny fot. Czesio1
Tatrzański Cmentarz Symboliczny fot. Czesio1
Tablica pamięci Klimka Bachledy, króla przewodników tatrzańskich,
który zginął w akcji ratunkowej fot. Czesio1
Tatrzański Cmentarz Symboliczny fot. Czesio1
Pierwszy dłuższy odpoczynek zrobiliśmy natomiast w uroczo położonym schronisku przy Popradskim Plesie. Prawie każdy z nas za 2 ojro zafundował sobie zestaw w postaci kawy z ekspresu i pysznego ciasteczka. Ludzi było jak na lekarstwo. Praktycznie tylko my i jeszcze jacyś dwaj turyści, chyba z Niemiec, którzy prawdopodobnie nocowali w schronisku.
Odpoczynek nad Popradzkim Stawem fot. Czesio1
Po kilkudziesięciu minutach sjesty trzeba było ruszać w prawdziwą wędrówkę.
Czesio1 i johny, w tle Popradzki Staw fot. Czesio1
Deszcz dalej padał…
Czerwony szlak prowadził nas prosto na Rysy. O ile początek należało uznać za nużący to dalszy marsz dla kilkoro z nas stanowił nie lada wyzwanie. Na szczęście po kilkunastu minutach pogoda zaczęła poprawiać się i z gęstej mgły i z morza chmur zaczęły wyłaniać się szczyty Tatr.
Szczyty wyłaniające się z gęstej mgły fot. johny
Jest w tych górach coś niesamowitego, magicznego, coś co sprawia, że zakochujesz się w nich od pierwszego wejrzenia i dzięki nim choć na chwilę zapominasz o problemach dnia codziennego. Na widok tych szczytów ta miłość wróciła do mnie ze zdwojoną siłą. Ostatni raz miałem możność chodzenia po nich chyba kilkanaście lat temu, a teraz znów – dzięki Czesiowi – byłem na szlaku. To było coś niesamowitego! Przyjacielu, dziękuję! Nie obyło się oczywiście bez strzelania pamiątkowych fotek.
fot. johny
fot. johny
fot. johny
Trudy wspinaczki, przynajmniej w moim przypadku, odchodziły gdzieś na bok. Aczkolwiek każdy z nas miał swoje tempo dlatego bardzo często robiliśmy tzw. zastawki , czyli przystanki. Niezwykłe było również to, że na szlaku byliśmy praktycznie sami! Wydawało się, że te góry są wyłącznie dla nas!
Zastawka (odpoczynek) na szlaku fot. Czesio1
Całe góry tylko nasze!! fot. Czesio1
Wreszcie po około dwugodzinnym marszu, przed nami ukazały się dwa niewielkie stawy – Żabie Plesa. To znak, że do celu pozostała jeszcze ok. połowa drogi.
Żabie Stawki Mięguszowieckie fot. Czesio1
W tym miejscu po raz pierwszy pojawił się śnieg, który raz jeszcze miał dać nam się we znaki. Nad Żabimi Plesami zrobiliśmy kolejny dłuższy odpoczynek, przy okazji wykorzystaliśmy leżący wokół śnieg i troszkę się porzucaliśmy śnieżkami! Taka zabawa w środku lipca to jest coś!
Pierwszy śnieg na szlaku fot. Czesio1
Ale, trzeba było iść dalej. Z niepokojem spoglądaliśmy przed siebie. Zamiast szczytów widzieliśmy tylko wszechogarniające mleko. Po kilkunastu minutach marszu pojawiły się łańcuchy i klamry.
Łańcuchy i klamry na szlaku fot. Czesio1
Bez większych problemów daliśmy sobie radę z tym odcinkiem, choć jedna z naszych pań przez chwilę zaliczyła pit – stop i nie chciała dalej ruszyć. Pomocna dłoń Konfiturka zdziałała jednak cuda i udało się pokonać psychiczny opór przed dalszą wspinaczką.
Agnieszka z Konfiturkiem otwierają pochód... fot. Czesio1
...potem Anka... fot. Czesio1
...a na końcu johny ubezpieczający ekipę fot. Czesio1
Żeby było ciekawiej, oprócz wszechogarniającej mgły zaczął padać rzęsisty deszcz. Każdy z nas zamarzył o tym aby dojść do Chaty pod Rysmi, ogrzać się, wysuszyć i napić czegoś gorącego! Przed Chatą pod Rysmi czekała nas jednak jeszcze jedna niespodzianka, tym razem ostatnia. Strome podejście po zmrożonym śniegu. I to udało się jakoś pokonać, choć w oczach żeńskiej części wycieczki widać było zmęczenie i strach po tym co zostało za nami.
W końcu po kilkugodzinnym marszu udało się nam szczęśliwie zakotwiczyć w najwyżej położonym tatrzańskim schronisku.
Chata pod Rysmi fot. johny
Mieliśmy szczery zamiar kontynuować naszą wędrówkę ale postanowiliśmy poczekać na nieco lepszą aurę, w międzyczasie susząc nasze ubrania i buty oraz konsumując co nieco. Niestety aura zamiast poprawiać się z każdą minutą stawała się gorsza. Ziąb, deszcz i wiatr skutecznie odżegnywał nas od ataku na Rysy. W końcu zapadła decyzja aby wejście przełożyć na dzień następny. Cóż było więc robić. Wraz z Konfiturkiem udałem się na zasłużonego browarka. Pogawędki co jakiś czas przerywane były ekspedycją wiodącą brązowym szlakiem, na końcu którego znajdowała się cudowna sławojka z panoramą na przepaść. Mimo, że do WC ze schroniska nie było zbyt daleko to każde wyjście obfitowało w emocje z uwagi na ziąb, deszcz i mgłę. Wcale nietrudno było zboczyć ze ścieżki w taką pogodę co przytrafiło się naszym paniom i Konfiturkowi.
Po zapadnięciu zmroku w fantastycznym klimacie, przy blasku lampy naftowej rozprawialiśmy o tym i owym mając przy tym nadzieją, że w dniu następnym uda nam się wejść na szczyt Rysów.
Tymczasem jednak, nieuchronnie trzeba było udać się do łóżek.
Miejsca noclegowe w Chacie pod Rysmi fot. Czesio1
Ostatnio zmieniony 01 sty 1970, 01:00 przez johny, łącznie zmieniany 6 razy.
POLEXIT!
... To live is to die... - Cliff Burton
volenti non fit iniuria!
When you walk through a storm, Hold your head up high, And don`t be afraid of the dark. At the end of a storm, There`s a golden sky...
Poranek nie przywitał nas zachęcająca aurą. Pierwsza rzeczą, która spostrzegliśmy (a w zasadzie usłyszeliśmy) po przebudzeniu, był budzący respekt dudniący łoskot. Okazało się, że był to odgłos konstrukcji schroniska, która wytrwale stawiała odpór smagającym ja podmuchom silnego wiatru. Jedno spojrzenie przez niewielkie okienko znajdujące się u wezgłowia łóżka potwierdziło najgorsze obawy. Widoczność zmieniała się z minuty na minutę. W jednej chwili ukazywał się nam przejrzysty widok na okoliczne góry. Ale luz po kilku sekundach na pierwszy plan wysuwało się fascynujące widowisko, w którym chmury pędzące w zwrotnej prędkości kłębiły się i kotłowały dając nam popis potęgi natury. W tym momencie nawet najzagorzalsi optymiści zdali sobie sprawę, że tym razem szczytu Tatr nie zdobędziemy. Decyzja była szybka i jednogłośna. Jemy śniadanie i schodzimy na dół. Rysy poczekają.
Poranek rozpoczęliśmy od śniadania. Wykupiliśmy pełne zestawy śniadaniowe już poprzedniego wieczora, więc bez obaw zasiedliśmy do stołu. Okazało się, że ilościowo posiłek nam nie zaimponował. Trzeba było się zadowolić tym, co podano. Nadszarpnięte budżety nie pozwoliły nam tym razem zaszaleć.
Czas schodzić w dół fot. Czesio1
Tuż po śniadaniu ruszyliśmy w drogę powrotną. Najważniejsze (i najtrudniejsze zarazem) było pokonanie śniegu zalegającego na zboczu tuż poniżej schroniska. śliska skośna nawierzchnia, brak możliwości uchwycenia się czegoś, nie wyglądały zachęcająco. Korowód otworzył Czesio.
Hmmm. Chyba nie będzie tak źle… Czesio wbija pięty w śnieg i powoli, aczkolwiek systematycznie, schodzi w dół. Reszta próbuje tak samo – z różnym skutkiem. Ja, po kilku krokach, decyduję się na starą, sprawdzona w dzieciństwie, metodę, czyli „na tyłku” (albo „na pająka”). Przykucam, opieram się dłońmi o ziemię, i rozpoczynam swój pokraczny spacer w dół. Co chwila potrzebny jest odpoczynek, gdyż gołe dłonie niezbyt dobrze znoszą kontakt ze śniegiem. Wtedy przysiadam na śniegu i chwilę odczekuję. Jak dobrze, że założyłem dwie pary spodni…
Zjazd po śniegu fot. Czesio1
Po kilkunastu minutach udaje się nam pokonać śnieżną przeszkodę. Dalej powinno pójść już łatwiej. Atmosfera lekko się rozluźnia.
Zjazd po śniegu fot. johny
Z większym zapałem ruszamy dalej. I wtedy pojawiają się one. Łańcuchy… Wracają wspomnienia z dnia wczorajszego. Okazuje się jednak, że nie jest tak źle. Udaje się nam je pokonać w miarę sprawnie.
I znowu łańcuchy fot. johny
Dalsza droga wydaje się nam już tylko miłym spacerkiem. Schodzimy w dół ze świadomością, że najtrudniejszy etap wyprawy mamy już za sobą. Ekipa rozciąga się. Jedni w pośpiechu schodzą w dół. Inni „marudzą”. Ja z johnym zostaliśmy na szarym końcu przystawając czasem w celu napawania się widokami. Jak poprzednio, na dłuższą chwilę zatrzymujemy się przy Żabim Pleso.
Żabie Stawki z daleka... fot. johny
... i z bliska fot. Czesio1
Żabi Staw Mięguszowiecki fot. Czesio1
Żabi Staw Mięguszowiecki fot. Czesio1
Ekipa Tatrzańska III fot. Czesio1
Po pokonaniu większej części drogi spotykamy turystów wspinających się do góry.
- Daleko jeszcze na szczyt? – korpulentna starsza pani, widać nieco zmęczona, rzuca z nadzieją pytaniem w moim kierunku.
- Nie umiem kłamać, więc pani nie powiem. – odpowiadam zgodnie ze swoim światopoglądem.
Po około półtorej godziny drogi przenosimy się w inny świat. O ile w górnych partiach gór ciemne chmury kłębią się w rytm porywistego wiatru, o tyle na dole pogoda jest iście wakacyjna.
Słowackie Tatry fot. Czesio1
Gracje na łonie tatrzańskiej natury fot. Czesio1
Docieramy do restauracji, gdzie zarządzamy postój. Miejsce wygląda zupełnie inaczej niż wczoraj. W środku znajduje się mnóstwo ludzi. Ciężko znaleźć wolny stolik. Ale udaje się nam coś zaimprowizować. Przy okazji podliczamy swoje zasoby finansowe. Pobyt na szczycie nadszarpnął nasze portfele. A tu jeszcze czeka nas podróż pociągiem. Lokalny kantor (czyli ja) musi zająć się uzupełnieniem zapasów walutowych poniektórych członków wyprawy.
Po zregenerowaniu się, i wstępnym ogarnięciu w przyzwoitej toalecie, ruszamy dalej. Droga wiedzie teraz asfaltem, więc ten etap wyprawy idzie nam najsprawniej. Po drodze mijamy mnóstwo ludzi, którzy korzystając z ładnej pogody, wyruszyli całymi rodzinami w kierunku restauracji i okolicznego jeziora. Patrząc na ten pochód od razu na myśl przychodzi mi szlak do Morskiego Oka.
Smutna mina johny'ego: to już ostatnia część tatrzańskiej przygody fot. johny
Docieramy w końcu do stacji kolejki, gdzie w okolicznym sklepiku zaopatrujemy się w bilety. Przy okazji spotykamy dwóch znajomych turystów, którzy razem z nami nocowali tam, na górze.
Czas do przyjazdu kolejki wykorzystujemy na drobny posiłek, jakieś pamiątkowe zdjęcia…
Ostatnie fotki zlotowe fot. Czesio1
Pojawiają się pierwsze komentarze i analizy odbytej przed chwilą wyprawy. No i , oczywiście, plany na przyszłość. Bo my tak łatwo Rysów nie odpuścimy…
Podjeżdża wyczekiwana kolejka. Zajmujemy dogodne miejsca i ruszamy w kierunku pozostawionych wczoraj samochodów. Naszą uwagę przykuwa dziecko siedzące nieopodal nas – bardzo empatycznie reagujące na naszą obecność. Generalnie zrobiło się bardzo wesoło.
Bardzo szybko docieramy do stacji docelowej. Następuje przepakowywanie się. Trzeba pozbyć się ubrań, które po pokonaniu szlaku są już nie pierwszej świeżości. Tu, przy samochodach, następuje też ta chwila, której chyba nikt nie lubi, czyli pożegnanie. Ekipa lubelska rozstaje się z łączoną ekipą łódzko-gdańską. Nastroje jednak pozostają optymistyczne, bo wiemy, że jeszcze na pewno się spotkamy. Matka natura zadbała wszak o to, żebyśmy mieli ku temu powód.
Ostatnio zmieniony 01 sty 1970, 01:00 przez Konfiturek, łącznie zmieniany 4 razy.
Dorośli bardzo rzadko przeżywają takie przygody jak Pan Samochodzik. Nie mają na to czasu.
Coś wspaniałego, coś wspaniałego!!! Wspomnienia wróciły w pełnej krasie!!!
POLEXIT!
... To live is to die... - Cliff Burton
volenti non fit iniuria!
When you walk through a storm, Hold your head up high, And don`t be afraid of the dark. At the end of a storm, There`s a golden sky...
Ech... No tak. A ja dopiero zacząłem grzebać w swoich zdjęciach
Gwoli ścisłości dla niektórych zlot zaczął się nieco wcześniej. Niektórzy przebijali się poprzez Łodziownię i Kraków, co znacznie wydłużyło czas zlotu.
Ostatnio zmieniony 01 sty 1970, 01:00 przez Konfiturek, łącznie zmieniany 2 razy.
Dorośli bardzo rzadko przeżywają takie przygody jak Pan Samochodzik. Nie mają na to czasu.
misia pisze:I nawet ja sobie powspomniałam
Pokonałam drogę na Rysy, prawie tą samą, w 2010 roku
Co to znaczy misia "prawie tą samą"? Tam nie ma innej drogi.
To może powtórka z rozrywki w przyszłym roku? Tak raz na 5 lat wypada zameldować się na Rysach.
TomaszK pisze:Jestem teraz w pracy i zrobiłem zdjęcie Nikodema Pluty na moim biurku. Jak wrócę do domu to wrzucę fotkę. To moja pamiątka po tatrzańskim zlocie.
Kamień na którym stoi, też powinien być tatrzański, ale to czarny marmur z Dębnika pod Krakowem. Robiono z niego epitafia w okresie baroku, więc poniekąd pasuje do czaszki.
Ostatnio zmieniony 01 sty 1970, 01:00 przez TomaszK, łącznie zmieniany 1 raz.
TomaszKu, trzeba było mówić! Pomógłbym. Chociaż nie bardzo się znam na tych rekonstrukcjach. Ale pierwsze próby już podejmuję i chyba idę w dobrym kierunku...
Ostatnio zmieniony 01 lip 2018, 11:01 przez Konfiturek, łącznie zmieniany 1 raz.
Dorośli bardzo rzadko przeżywają takie przygody jak Pan Samochodzik. Nie mają na to czasu.
Konfiturek pisze:TomaszKu, trzeba było mówić! Pomógłbym. Chociaż nie bardzo się znam na tych rekonstrukcjach. Ale pierwsze próby już podejmuję i chyba idę w dobrym kierunku...
Konfiturek pisze:TomaszKu, trzeba było mówić! Pomógłbym. Chociaż nie bardzo się znam na tych rekonstrukcjach. Ale pierwsze próby już podejmuję i chyba idę w dobrym kierunku...
Nie byłem pewny czy ma być blondyn czy brunet, więc zostawiłem tak, jak widać
No ale to już drobne detale. To się jeszcze podszlifuje i będzie jak żywy.
Dorośli bardzo rzadko przeżywają takie przygody jak Pan Samochodzik. Nie mają na to czasu.
No Panie Dżemik, minąłeś się Pan z powołaniem!
Czy aby Palstusiowy pamiętnik to nie twoje dzieło?
POLEXIT!
... To live is to die... - Cliff Burton
volenti non fit iniuria!
When you walk through a storm, Hold your head up high, And don`t be afraid of the dark. At the end of a storm, There`s a golden sky...
misia pisze:I nawet ja sobie powspomniałam
Pokonałam drogę na Rysy, prawie tą samą, w 2010 roku
Co to znaczy misia "prawie tą samą"? Tam nie ma innej drogi.
To może powtórka z rozrywki w przyszłym roku? Tak raz na 5 lat wypada zameldować się na Rysach.
Ja ruszałam ze Strybskego Plesa (tak mi się wydaje), a Wy żeście gdzieś Elektricką jechali i potem szli
Byłam raz i starczy, więcej razy się nie skuszę, tym bardziej, że mi się udało wejść
Ostatnio zmieniony 01 sty 1970, 01:00 przez misia, łącznie zmieniany 1 raz.
"Prawda leży pośrodku - może dlatego wszystkim zawadza" - Arystoteles
Konfiturek pisze:TomaszKu, trzeba było mówić! Pomógłbym. Chociaż nie bardzo się znam na tych rekonstrukcjach. Ale pierwsze próby już podejmuję i chyba idę w dobrym kierunku...
O kurka wodna!! Konfiturku, świetna robota!!
misia pisze:
Ja ruszałam ze Strybskego Plesa (tak mi się wydaje), a Wy żeście gdzieś Elektricką jechali i potem szli
Byłam raz i starczy, więcej razy się nie skuszę, tym bardziej, że mi się udało wejść
Aaa, to już rozumiem. Misia my ruszaliśmy spod przystanku Popradske Pleso i szosą szliśmy nad Popradske Pleso. Ty też tam musiałaś dojść tylko szlakiem znad Strbskego Plesa. I od tego miejsca szliśmy już tą samą drogą.
A czemu nie skusisz się już więcej? Tak strasznie było?