Wszyscy zapisani na cały zlot z niecierpliwością czekali na ostatnią niedzielę maja. Ja też nie mogłam doczekać się wyjazdu. Słowik – mój towarzysz podróży - to ranny ptaszek, przyjechał po mnie już skoro świt. Na ten zlot wyjątkowo jechałam jako pasażer. Do Ukty mieliśmy ok 250 km. Trasa naszej podróży przebiegała Szlakiem Grunwaldzkim. Gdy wjechaliśmy do Działdowa, jednego z miast znajdującego się na tym szlaku, postanowiliśmy zwiedzić znajdujący się tam gotycki XIV wieczny zamek. Warownię wznieśli rycerze zakonu krzyżackiego w latach 1344-1391. Budowla powstała wokół dziedzińca na planie kwadratu o boku 46 m. Zamek otoczony był murem i fosą. Pospacerowaliśmy sobie po dziedzińcu, wdrapaliśmy się na mury, skąd rozpościerał się wspaniały widok na całą okolicę. Zaciekawieni tym, co jeszcze można zobaczyć w tym niewielkim mieście skierowaliśmy się w stronę rynku. Po godzinie ruszyliśmy w dalszą drogę. Na wspomnianym wcześniej Szlaku znajduje się jeszcze jedno miasto, które mieliśmy minąć. To miasto to Nidzica. Tam też chcieliśmy się zatrzymać, by z bliska przyjrzeć się znajdującemu się tam gotyckiemu zamkowi krzyżackiemu z XIV wieku. Do Ukty zbliżał się już wspaniały rumak spod Lublina to i my ruszyliśmy żwawo do celu.
Nasza baza noclegowa to piękne miejsce. Cieszyliśmy oczy pięknym krajobrazem nad Krutynią gdy pojawił się nasz Naczelnik z Majką. Rozlokowaliśmy się w domku, zjedliśmy obiad w restauracji gdy nadjechał Eksplorator. To co przywiózł ze sobą wprawiło nas w niemały zachwyt. Miał ze sobą mnóstwo fantastycznych gadżetów ale jeden postanowiliśmy niezwłocznie wypróbować. Był to ponton. Panowie niezwłocznie przystąpili do pompowania sprzętu by szybko go zwodować.
Krutynia fot. Czesio1
Ponton Eksploratora fot. Czesio1
Hanka próbuje ujarzmić ponton fot. Czesio1
Wspaniała zabawa zarówno dla tych, którzy wsiedli do pontonu i próbowali okiełznać „dziką rzekę” jak i dla osób pękających ze śmiechu na pomoście. Fajną atrakcję zafundował nam kolega. Wieczorem przyjechała Aldona i Konfiturek.
Aldona z Hanką fot. Czesio1
Słowik rozgrzewa gitarę przed planowanymi śpiewami fot. Aldona
Czesio i Konfiturek fot. Aldona
Hanka i Czesio fot. Aldona
Hanka, Czesio, Maja i Konfiturek fot. Aldona
Krutynia fot. Czesio1
Krutynia fot. Czesio1
Hanka, Słowik i Eksplorator fot. Czesio1
Aldona to mors i bardzo lubi się kąpać, postanowiła wiec popływać w rzece. Pływa świetne, szkoda tylko, że zrujnowała przy tym próg spowalniający dla cumujących przy pomoście kajaków. Wielki pień odpłynął w dół rzeki i nikt nie wie w którym miejscu tworzy teraz przeszkodę dla kajakarzy.
Aldona po kąpieli w Krutyni fot. Czesio1
Krutynia fot. Czesio1
Krutynia fot. Czesio1
Krutynia fot. Czesio1
Krutynia fot. Czesio1
Gdy nastał wieczór cieszyliśmy się z tego, że zlot już się zaczął, sączyliśmy trunki z baniaczka przywiezionego przez Czesia i czerwony płyn zakupiony przez Aldonę. Czekaliśmy na przyjazd Pitta i Psychologa. Gdy byliśmy już w komplecie poszliśmy spać, bo następnego dnia czekała prawdziwa przygoda.
Wstaliśmy rano. Woda w Krutyni płynęła niespiesznie, czasem tylko słychać było przyjemny chlupot. Ptaki pięknie ćwierkały.
Krutynia o poranku w Ukcie fot. Aldona
Rozpoczynamy dziś nasz spływ kajakowy, pomyślałam i czym prędzej sprawdziłam spakowany ekwipunek. Nie było dziś czasu na celebrowanie śniadania i wolne popijanie porannej kawy. Musieliśmy się spieszyć bo w Ukcie czekał na nas bus, którym mieliśmy się dostać na start naszej wyprawy.
Pan kierowca spakował nasze bagaże i kajaki i zawiózł nas do miejscowości Bieńki.
Za chwilę wyruszamy, ostatnie fotki w Ukcie fot. Czesio1
Za chwilę wyruszamy, ostatnie fotki w Ukcie fot. Czesio1
Tam wypakowaliśmy nasz sprzęt i zanieśliśmy nad rzekę. Sporo tego było, pomagaliśmy sobie nawzajem by sprawnie zwodować kajaki i umieścić w nich potrzebne nam rzeczy.
Bieńki, miejsce rozpoczęcia naszego spływu fot. Czesio1
Kajaki i bagaże czas wyładować fot. Czesio1
Ruszyliśmy ku przygodzie. Czesio płynął z Majką, Aldona z Eksploratorem, PiTT z Psychologiem, Hanka ze słowikiem a Konfiturek samotnie.
Kapitanki dwóch załóg: Maja i Hanka gotowe na spływ fot. Czesio1
Aldona i Eksplorator już grzeją wiosła fot. Czesio1
Wąską strugą dopłynęliśmy do Jeziora Białego. To wielki akwen wodny, którym według przewodnika przygotowanego przez Czesia, najpierw mieliśmy trzymać się bliżej lewego brzeg. Potem, płynąc pomiędzy dwiema wyspami, powinniśmy skierować się ku prawemu brzegowi, aby mijając stanicę wodną w Bieńkach nie przegapić wąskiego ujścia rzeki Dąbrówka.
Kajakarze na Jeziorze Białym fot. Czesio1
Konfiturek w kajakowej "jedynce" fot. Czesio1
Czy to mazurski Smętek postanowił pokrzyżować nam plany czy też inne mazurskie duszki chciały nas dłużej zatrzymać tego dnia w kajakach. Pobłądziliśmy i zboczyliśmy z zaplanowanego szlaku. Tak, tak, zamiast skręcić w Dąbrówkę dopłynęliśmy do końca Jeziora Białego. Wiatr wiejący nam w twarz spowodował, że poczuliśmy pierwsze zmęczenie. I bardzo dobrze, można by rzec, bo dzięki temu dobiliśmy do brzegu na krótki odpoczynek i tam dopiero spostrzegliśmy swoją pomyłkę!
Czesio z Mają dobierają się do zapasów fot. Aldona
Odpoczynek u brzegu Jeziora Białego fot. Aldona
Jezioro Białe fot. Aldona
Odpoczynek u brzegu Jeziora Białego fot. Aldona
Maja gotowa do dalszego spływu fot. Czesio1
Spojrzeliśmy na mapę i próbowaliśmy policzyć, jak daleko mamy do ujścia niepozornej rzeczki ukrytej w sitowiu. Niewiele, bo niecały kilometr dzielił nas do tabliczki kierującej nas na nasz szlak. Posililiśmy się trochę, odpoczęliśmy i ruszyliśmy uważając by tym razem już nie przegapić ujścia Dąbrówki. Udało się, odnaleźliśmy w gęstych trzcinach tabliczkę z kierunkowskazem „Babięta”.
Ujście rzeki Dąbrówka fot. Czesio1
Łabędzie na szlaku fot. Czesio1
Stąd zaczyna się puszczański odcinek szlaku. Raptem 1,5 km wiosłowaliśmy i naszym oczom ukazało się kolejne jezioro o nazwie Gant. Wokół rósł bór sosnowy. Bagnisty południowy kraniec jeziora przechodzi w urokliwą leśną rzeczkę o nazwie Babięcka Struga, która szerokim korytem wpływa w labirynt trzcin i pałek wodnych. Dziwne te nazwy powymyślali. Płynelismy jeszcze rzeką Tejsówką, która doprowadziła nas do zacisznego jeziora Tejsowo.
Drzewa przeglądały się w nurcie rzeki fot. Czesio1
Ręce już trochę bolały od wiosłowania ale do Stanicy Wodnej w Babiętach było już niedaleko. Pokonaliśmy I etap naszego spływu. Domki w Stanicy nie były zbyt nowoczesne ale mieliśmy w nich spędzić tylko jedną noc.
Dobiliśmy do stanicy wodnej w Babiętach! fot. Aldona
Domki w Babiętach fot. Aldona
Domki w Babiętach fot. Czesio1
Domki w Babiętach fot. Czesio1
Po obiedzie w miejscowej restauracji poszliśmy na spacer. Jako cel wyznaczyliśmy sobie wiejski sklepik, w którym chcieliśmy uzupełnić nasze zapasy.
Krutynia fot. Aldona
Gdy nastał wieczór zasiedliśmy wszyscy w jednym domku, sączyliśmy różne trunki i opowiadaliśmy sobie wrażenia po pierwszym dniu spędzonym w kajaku. Zmęczenie dało o sobie znać i kolejno dawaliśmy się porwać w objęcia Morfeusza. Trzeba było wypocząć bo jutro czekał nas kolejny długi odcinek szlaku do pokonania.
Ranek w Stanicy Wodnej PTTK Babięta przywitał nas chłodem i rzeczną wilgocią (grzejnik objawił się dopiero w chwili odjazdu). Eksplorator zdążył się na szczęście obudzić (5 rano) więc śmiało mogłam zacząć dzień od nieśmiertelnej kawy. PiTTy chrapały na piętrze domku, więc moje rozpaczliwe dźwięki poniewierania się na tzw. dole, nie wyprowadziły ich z objęć Morfeusza. Eksploratorowi moje sztuki kawiarniano bytowe zupełnie nie przeszkadzały, więc się rozkręciłam na tyle, żeby otworzyć wrota na przestrzał, w celu wpuszczenia zapachów dusznego lasu do środka naszego domowego jestestwa.
Kawa wypita na krzywych schodkach domku smakowała jak nigdzie indziej. Pogaduszki z Eksploratorem podnosiły na duchu i umilały nam obojgu poranny czas. Las pachniał, rzeka odmglała się z chwili na chwilę. Śniadanie z przesuszonym chlebem smakowało jak w wypasionej restauracji.
Zeszłam w końcu ze schodów i poszłam w teren, aby dokonać oględzin całego obejścia.
Widok z domku numer 1. Po prawej za choinką domek numer 2 fot. Aldona
Łabądki na Babięcej Strudze fot. Czesio1
Babięcka Struga nie posiadała rwącego nurtu, ale posiadała kaczki i inne zwierzęta nisko latające, oraz moje ukochane szuwary . Przysiadłam na kawałku nadbrzeżnego pieńka i kontemplowałam przyrodę. Roztkliwiłam się nad biało czarną kaczką, która okazała się być nurogęsią i nad uciekającym wczesnym porankiem.
W oddali mignął mi Czesiek a ja polazłam w kierunku lasu. Teren przy ośrodku okazał się zadbany chociaż trącił mocno epoką minioną. Mi to w niczym nie przeszkadzało, w końcu przy takiej pogodzie i bogatej przestrzeni wszystko jest nad wyraz piękne. Zaraz za ośrodkiem, przy wejściu do lasu, dech mi zaparło od zapachu konwalii. Cała polana w białych dzwonkach a do tego jeszcze mieniły się żółte zawilce i przylaszczki.
Kiedy domek numer dwa w końcu się obudził, a rozpoznania dokonałam po okrzykach Konfiturka, polazłam się przywitać i uszczuplić Hanki zapasy herbaty. Kiedy wróciłam, domek numer 1 był już w rozkwicie. PiTT i Psycholog konsumowali produkty śniadaniowe bez pośpiechu. Stwierdziłam, że czas na drugą kawę i na drugie śniadanie.
W końcu nadszedł czas aby spakować kajaki na dalszą podróż. Czesiek oszalał z ilością kilometrów na ten dzień. Ale nikt nie śmiał negować pomysłu, bo cała przyroda i wiosna w rozkwicie, widoki i możliwość bycia razem na szlaku wodnym rekompensowały wszystkie niewielkie niedogodności.
Babięcka Struga z konarem i kaczkami fot. Czesio1
Rodzina syczących Łabądków fot. Czesio1
Prawie wszyscy w stadzie fot. Czesio1
Ostatni będą pierwszymi fot. Czesio1
Najlepsza ekipa na świecie fot. Czesio1
Przed nami szlak jeziorowo rzeczny. 24 kilometry do Zgonu.
Urokliwa Babięcka Struga posiada małą przenoskę przy Młynie Wodnym. Zamierzałam być w tym momencie królewną i kajak do przeniesienia zostawiłam silnym giermkom.
Chłopcy poradzili sobie doskonale z przeniesieniem całej floty i mogliśmy płynąc dalej. Hanka nie chciała być ani królewną ani księżniczką i tachała te ciężkie jednostki pływające jakby robiła to pół życia. Upał doskwierał. Przyroda szaleńczo ożywała i co chwila natrafialiśmy na gniazda ptaków, które ostrzegały nas, że nie mamy co z nimi stawać w szranki.
Powoli oswajałam się z wąską rzeką, kiedy nagle, po 3 km przestrzeń się poszerzyła i ujrzeliśmy jezioro Zyzdrój Wielki. Od razu wiatr zawiał nam w oczy i od razu kajak się zrobił chybotliwy i od razu pomyślałam, że powinniśmy mieć żagiel (teraz rozumiem Tereskę i Okrętkę z Większego Kawałka Świata)
Na szczęście ekipa nie spieszyła się specjalnie i dobiliśmy do interesującego brzegu w celu rozprostowania kończyn. Jeziorowy Bar – Night Club czy jakaś inna Tropikana był zamknięty, ale nie przeszkadzało nam na chwilowy odpoczynek.
Night Club fot. Aldona
Night Club, opustoszały, cichy i spokojny fot. Aldona
Urokliwy basen fot. Czesio1
Po 12 minutach ruszyliśmy dalej, gdyż na dłuższy postój wybraliśmy sobie Wyspę Miłości. Do tej pory nie wiem czemu słowik moczył skarpety w jeziorze i dlaczego Hanka się tak z tego widoku cieszyła. To są wbrew pozorom niezapomniane chwile, gdyż uroczy widok zakłopotanego słowika z przypadkową mokrą nogą zostanie w mojej pamięci na wieki.[/size]
Wesoła Hanka i Słowik ze skarpetą fot. Aldona
Dobiliśmy do Wyspy Miłości walcząc z przeciwnościami typowymi dla kajakowania na jeziorze. Konfiturek oddalił się swoją jedyneczką gdzieś bliżej lewego brzegu, Hanka i słowik płynęli mniej więcej pośrodku, Czesiek z Mają trzymali się blisko PiTTa i Psychologa a ja z Eksploratorem dzielnie zmierzaliśmy do Wyspy, żeby zrobić jak najmniej ruchów wiosłem. Specjalnie przybyliśmy jako drudzy żeby nasz kajaczek mógł swobodnie zostać wciągnięty na brzeg przez najszybszą ekipę świata.
Wyspa Miłości fot. Czesio1
Relaks na Wyspie Miłości. Hanka łączy się ze światem, Słowik śpi, Czesiek żre, Pitt usuwa skutki wybuchu kartonu z mlekiem fot. Aldona
Konfiturek usuwa z aparatu kompromitujące zdjęcia fot. Aldona
Szuwary miłosne fot. Aldona
PiTT z Psychologiem zaparkowali jako ostatni i gdy wysiedli z kajaka okazało się, że muszą cały nabój bagażowy wyjąć i wyprać kajak od środka ze względu na eksplozję kartonu z mlekiem. Leżąc na miękkim mchu podziwiałam ich zapał i energię oraz przygotowanie do życia w dziczy. Od razu przed oczami stanęły mi te opowieści Pana Samochodzika o rozbijaniu obozu na wyspie, pitraszeniu posiłku na kuchence spirytusowej, a przede wszystkim o tym wszechobecnym spokoju i ciszy bez odbiorników tranzystorowych.
Uratowany dobytek Pitta i Psychologa. Hanka szukająca zapałek do kuchenki spirytusowej fot. Czesio1
Przygotowywanie posiłku w trudnych warunkach polowych fot. Aldona
Wsiedliśmy na kajaki i popłynęliśmy dalej. Dalej walcząc z wiatrem wiejącym w nie tę stronę. Dopłynęliśmy do jeziora Zyzdrój Mały i wkrótce po lewej stronie, za cyplem przybyliśmy do śluzy Spychowo (Lalka). Ponownie czekałam aż niecierpliwa Hanka z męską ekipą dotacha kajaki i popłyniemy dalej Zyzdrojową Strugą.
Śluza Lalka fot. Aldona
Ten teren był znacznie ciekawszy, chociaż od mokradeł przybrzeżnych nie pachniało najlepiej a i insekty były jakby bardziej drapieżne. Leniwy nurt, wystające kamienie i położone pnie na trasie dodawały tylko uroku. Po krótkim wiosłowaniu wpłynęliśmy na Jezioro Spychowskie. Muliste dno rzuciło się w oczy, więc musieliśmy nieźle lawirować kajakiem między szuwarami a mielizną i dodatkowo uważać, żeby płynąć jednak w jakimś kierunku. Przed nami pojawiła się Spychowska Struga a na rzece znowu wyrosły kamienie a nieco dalej wyrósł jeszcze most, pod którym należało się schylić żeby nie przywalić głową a jednocześnie szybko wiosłować, żeby nie obróciło kajaka. Mi i Eksploratorowi ta sztuka wyszła kiepsko i w zasadzie stanęliśmy pod mostem nie mogąc się za specjalnie ruszyć, mimo żywszego nurtu w tym miejscu. Na brzegach mogliśmy podziwiać rezydencje z pomościkami oznaczone jako teren prywatny z wywieszonymi napisami o zakazie przybijania kajakiem do brzegu. Niestety nie mieliśmy się gdzie zatrzymać i jednym ciągiem płynęliśmy dalej. Po prawej minęliśmy malowniczą wieś Koczek, w której zamieszkiwał Krzysztof Kieślowski i po chwili wpłynęliśmy na Jezioro Zdróżno. Do Zgonu zostało niewiele ale do zgonu, mojego, już dużo mniej. Nie mogłam dogadać się sama ze sobą w kwestii sił i Eksplorator zorganizował zatrzymanie się całej ekipy gdziekolwiek. Przybiliśmy kajakami do brzegu przed mostem. Słowik przy okazji zgubił telefon, więc po chwili wszyscy zaczęliśmy szukać komórki nasłuchując dźwięków, i łażąc po śladach gdzie się ten typ szwendał wcześniej. Hanka prowadziła dochodzenie w tej sprawie i w końcu udało jej się odnaleźć zgubę. Pozostała ekipa narzekała w między czasie na upał. Ja osobiście obmyślałam plan ubicia Cześka, ale w miarę posilania się kanapkami malownicze morderstwo zeszło na plan dalszy. Dokonaliśmy zmian w obsadach kajakowych aby ewentualny zgon nastąpił w Zgonie a nie we wsi Koczek i popłynęliśmy dalej. Tutaj chciałabym serdecznie podziękować słowikowi za uratowanie mi życia, które jak widać, utrzymuje się i trwa do dzisiaj.
Za mostem wpłynęliśmy do Jeziora Uplik trzymając się prawej strony. Jakże pięknie było nic nie robić na kajaku przez chwilę. Poczuć wiatr we włosach, krople z dzikich wioseł słowika latające po kajaku, podziwiać przyrodę, mknąć niczym huragan do przodu, obserwować walkę pozostałych uczestników z mocą jeziora i po prostu delektować się chwilą. Konfiturek płynął pomału i przy okazji fotografował i filmował wszystkie te cuda. Mam nadzieję, że udało mu się zdjąć również przelatujące czaple nad szuwarami. Maja dzielnie machała wiosłem pomagając Czesiowi utrzymywać odpowiednie tempo. Cała ekipa minęła most drogowy na Jezierze Uplik i skierowała się do prawego brzegu porośniętego lasem świerkowym i innymi choinkami.
Przybyliśmy do PTTK Zgon.
Zgon jak żywy fot. Czesio1
Zielenizna wsi spokojnej fot. Czesio1
W oczekiwaniu na przydzielenie ekskluzywnych apartamentów powygłupialiśmy się na brzegu i sprawdziliśmy menu restauracyjne. Sklep, jedyny we wsi, był już dawno zamknięty, więc cokolwiek do jedzenia, picia i uciech musieliśmy kombinować na miejscu. Po rozlokowaniu się, kąpieli i krótkim odpoczynku wybraliśmy się na obiad, który przerósł moje najśmielsze oczekiwania kulinarne. Zielenizny było pod dostatkiem a danie główne, to czysta poezja.
To moje, pyszne, delikatne, drogie ale syte fot. Czesio1
Czesiowe nie wiadomo co fot. Czesio1
Hanki okonki fot. Czesio1
Danie dla Słowika fot. Czesio1
Deser dla Mai fot. Czesio1
Regeneracja sił nastąpiła błyskawicznie i jako, że nie znalazłam chętnych do spenetrowania terenu, na obchód polazłam sama. Teren był pusty, domki pozamykane, śladów turystycznych i innych działań ludzkich było niewiele. Przechadzkę zaczęłam kiedy słońce chyliło się ku zachodowi. Dla takich widoków warto było się tak schetać, prawie zejść z ziemskiego padołu, bo teraz będzie co wspominać i pielęgnować w odpowiedniej otoczce złożonej samych miłych momentów.
Zachód słońca w Zgonie fot. Aldona
I z innego ujęcia ten sam zachód 3 sekundy później fot. Aldona
Kołysząca się Foczka na spokojnej wodzie fot. Aldona
*dziękuję Wam moi drodzy za ten szczególny czas, za wyrozumiałość i troskę.
Ostatni dzień zlotu kajakowego, ranek w Stanicy Wodnej PTTK Zgonie. Po dobrze wyspanej nocy w hotelu i wypiciu mocnej kawy, Aldona wpadła na genialny pomysł abyśmy poszukali stary cmentarz.
Wracając do nazwy miejscowość Zgon. Wieś założona w 1708 roku i jest to jedna z młodszych miejscowości na szlaku Krutyni. Nazwa nie pochodzi od złowieszczego słowa oznaczającego koniec żywota, ale zapewne od staropolskiego słowa „zgon”, oznaczającego zganianie zwierzyny hodowlanej do wodopoju.
Znalezienie starego cmentarza było bardzo trudne. Cmentarz o powierzchni ponad 1500 m kwadratowych jest po prawej stronie drogi prowadzącej z Rucianego–Nidy do Zgonu. Prawdopodobnie nigdy nie był ogrodzony. Jego granice biegną po skarpie, na której jest częściowo usytuowany. Teren miejsca pochówków jest zadrzewiony. Z trzech stron cmentarz graniczy z lasem sosnowym z domieszką lipy, klonu i dębu. Drzewa te rosną również na cmentarzu.
Grobów zachowało się niewiele. Z Aldoną naliczyliśmy dziewiętnaście mogił. Większość jest zniszczona i bardzo zaniedbana. Na odczytanie nazwisk pozwalają jedynie inskrypcje na dwóch grobach. Aż trudno uwierzyć, że cmentarz ten został zapełniony do tego stopni, że nie było miejsca na kolejne pochówki. Dlatego też założono kolejny cmentarz, po drugiej stronie drogi.
Cmentarz w Zgonie fot. Eksplorator63
Cmentarz w Zgonie fot. Eksplorator63
Cmentarz w Zgonie fot. Eksplorator63
Cmentarz w Zgonie fot. Eksplorator63
Cmentarz w Zgonie fot. Aldona
Cmentarz w Zgonie fot. Eksplorator63
Cmentarz w Zgonie fot. Eksplorator63
Cmentarz w Zgonie fot. Aldona
Cmentarz w Zgonie fot. Aldona
Cmentarz w Zgonie fot. Aldona
Cmentarz w Zgonie fot. Eksplorator63
Cmentarz w Zgonie fot. Aldona
Na Mazurach jest zadziwiająco dużo cmentarzy. Na obszarze samego Mazurskiego Parku Krajobrazowego zinwentaryzowano ich ponad sto. Zakładane na skraju wsi, wśród pół albo na leśnych polanach. Wyróżniały się atrakcyjnym położeniem i kompozycją. Cechowały je skromność i prostota formy.
Po co robić coś łatwiej, ale zwyczajnie, skoro można trudniej, ale ciekawiej? Wydaje się, że taka zasada przyświecała wielu scenom opisanym w tomach o przygodach Pana Samochodzika. Problemy, z którymi musieli się mierzyć w fabule bohaterowie, wymagały wysiłku i wytrwałości, ale i nagroda okazywała się tego warta.
Kajakiem – co w sumie oczywiste – płynie się inaczej niż jachtem czy motorówką. Jest nisko, blisko wody i w ogóle natury, a łódeczka reaguje na każdy ruch wioślarza. Maleńkie fale, nieistotne dla większych jednostek, albo nawet umiarkowany przeciwny wiatr, potrafią narobić sporo kłopotów. No i jest też – mimo tego, że czasem nurt trochę pomaga – ciągły wysiłek fizyczny, aby utrzymać kajak na kursie oraz nadać mu rozsądną prędkość.
Z wioseł kapie woda, czasem zmoczy kajakarza deszcz, słońce praży, a owady często nie tylko bzyczą, ale wręcz próbują człowieka pożreć. No, ale skoro można przepłynąć tak, jak skądinąd wiemy, około połowy długości Wisły, wiosłując każdego dnia przez wiele godzin, a potem jeszcze rozbijając obozowisko na piaszczystej łasze, to tym bardziej warto było spróbować przetrwać kolejny dzień w kajaku na szlaku Krutyni.
Dla części osób ostatni dzień spływu z różnych względów wydawał się dość trudny. Aby dotrzeć do zaplanowanej mety należało przepłynąć kilkukilometrowy odcinek jeziorem, a potem jeszcze kolejne kilometry szlakiem.
Po dyskusjach i roszadach w kajakach ostatecznie tylko Konfiturek i PiTT zdecydowali się pokonać całą zaplanowaną trasę z użyciem wioseł. Pozostali uczestnicy wyprawy, którym często stan zdrowia nie pozwalał już na dodatkowy wysiłek, mogli szczęśliwie skorzystać z pomocy firmy wynajmującej kajaki, która przetransportowała część ekipy wraz ze sprzętem do miejscowości Krutyń na krótszą wersję trzeciego dnia spływu a drugą część ekipy na końcowy odcinek spływu.
Jezioro Mokre fot. PiTT
Jeden kajak i w dużej części pusta woda przed dziobem stworzyły zupełnie inny nastrój podczas tej części spływu. Niewielu ludzi spotkaliśmy na drodze. Były za to piękne krajobrazy, naturalna przyroda, ptaki. Dużo ciszy. Spokój.
Jezioro, którego pokonanie kajakiem wydawało się najtrudniejszą częścią trasy tego dnia, przepłynęliśmy w bardzo dobrym tempie w niespełna dwie godziny. Udało się nawet wygospodarować czas na zdjęcia i filmy.
Krutynia fot. PiTT
Koniec jeziornego odcinka wyznaczały mostek i trwająca budowa obiektu hydrotechnicznego – być może jakiejś przyszłej małej śluzy.
"Objazd" na Krutyni fot. PiTT
Obiekt hydrotechniczny fot. PiTT
Po towarzyszącej temu miejscu przenosce wkrótce odkryła się przed nami zupełnie inna rzeka – relatywnie szeroka i płytka, z przejrzystą wodą i czystym dnem. Brzegi były porośnięte lasem. Potem pojawiły się też falujące w czystym nurcie rośliny wodne. Na drodze spotkaliśmy kaczki i inne ptaki. Konfiturek miał dość czasu, aby utrwalić je na fotografiach. Nie płynęliśmy wyczynowo, był czas na obserwację i wypoczynek.
Stadko nurogęsi fot. PiTT
Krutynia fot. PiTT
Kolejnym punktem na naszej trasie była przenoska przy młynie. Tu, oszczędzając wysiłek na kolejne kilometry, skorzystaliśmy z pomocy przy przewiezieniu kajaka poniżej przeszkody.
Młyn wodny w ZIelonym Lasku fot. PiTT
Krutynia fot. PiTT
Krutynia fot. PiTT
Jeszcze kilka zdjęć i ruszyliśmy dalej. Stopniowo las zamienił się w odkrytą przestrzeń. Woda zmętniała. Pojawiły się inne kajaki.
Trasa mijała szybciej, niż się spodziewaliśmy. Zatrzymaliśmy się jeszcze na krótki popas, choć do mety było już niedaleko. Należało jednak – by tradycji wiślanej wyprawy PiTTa z Mysikrólikiem stało się zadość – pożywić się po drodze kaszottem z mielonką, podgrzanymi w biwakowych warunkach. Wtedy ta potrawa smakuje najlepiej.
Ostatni posiłek w czasie spływu fot. PiTT
Łąki w Wojnowie fot. PiTT
Do końca spływu było już niedaleko. Jeszcze kilka zakoli rzeki i po prawej stronie odkrył się nasz punkt docelowy. Spływ zakończył się, ale tym samym rozpoczęła się główna część zlotu.
Rozpoczęcie części głównej zlotu, wieczorne ognisko
XVIII Forowy Zlot Mazurski rozpoczęty!!
Baner forowy zawieszony, główna część zlotu rozpoczęta! fot. Aldona
Otwarta brama do ośrodka czeka na przyjazd Zlotowiczów fot. Czesio1
Krutynia fot. Aldona
Dom na kółkach Eksploratora fot. Czesio1
Popołudniowa zabawa dziewczynek w Krutyni fot. Czesio1
Zarówno dla tych umęczonych po trudach spływu, jak i dla tych mniej strudzonych, nastał czas odpoczynku przy wieczornym ognisku.
Ognisko już płonie... fot. Czesio1
Słowik rąbie drwa, aby nie zabrakło do późnego wieczora fot. Czesio1
Nieocenieni organizatorzy zapewnili nam bardzo przyjemne miejsce, z zadaszoną częścią jadalną, sporym zapasem drewna oraz pieńkami wokół ogniska. Stół zapełnił się niezwykle szybko, niczym w „Stoliczku, nakryj się”. Oczywiście nie mogło się obyć bez pieczenia kiełbasek.
TomaszK odpoczywa po długiej podróży na pieńkach przy ognisku fot. Czesio1
I tak prowadziliśmy długie nocne rodaków rozmowy, omawiając istotne problemy świata i ludzkości oraz naszego forum, od czasu do czasu racząc się chłodzonym napojami (oczywiście z uwagi na upał).
Pierwsze rozmowy przy ognisku fot. Czesio1
Kiełbaska już wesoło skwierczy nad ogniskiem fot. Czesio1
Nie zabrakło również śpiewów, a kolega Słowik okazał się być cennym nabytkiem dla naszego forum pod wieloma względami – jednym z nich była umiejętność zagrania na gitarze dowolnej melodii.
Słowik z gitarą, byłby dla mnie parą, ja zawrócę mu gitarę a on mnie fot. Czesio1
Korzystając z prompterów w postaci smartfonów zaprezentowaliśmy szeroki repertuar piosenki biesiadnej.
Słowik gra, panna Monika i Hanka śpiewają, na razie nieśmiało, ale jeszcze się rozkręcą fot. TomaszK
Pierwsza zbiorówka przy ognisku fot. TomaszK
Wieczór nadszedł a wszyscy wciąż przy ognisku fot. Aldona
Ostatni dziś Zlotowicze przybyli, to VdL, Marzenka i Iga fot. Czesio1
Od śpiewu przeszło do tańca, a taniec na ustawionych wokół ogniska pieńkach wywołał pewne zdziwienie u młodych uczestników zlotu.
Nocne tańce pod gwiazdami fot. Aldona
I tak właśnie, z przytupem, rozpoczęliśmy główną część zlotu.
Pierwszy niekajakowy dzień zlotu rozpoczął się od odwiedzenia Izby Regionalnej w Wejsunach. Izba została założona przez Eugeniusza Bielawskiego, którego postać kilkakrotnie pojawia się w książce Nienackiego „Pan Samochodzik i Niewidzialni”.
„Pan Eugeniusz, gawędziarz mazurski i były nauczyciel, mieszkał w dość dużym murowanym domu w Wejsunach, położonych o siedem kilometrów od Niedźwiedziego Rogu. Obok jego domu znajdowała się mała chata mazurska, gdzie zorganizował Izbę Regionalną, szczególnie latem chętnie odwiedzaną przez młodzież, która z całej Polski ściągała w te przepiękne okolice. Historia powstania tej izby wyglądała bardzo prosto: pewnego dnia pan Eugeniusz chcąc dzieciom szkolnym uzmysłowić, jak wyglądało dawne życie w wiosce i w jaki sposób pracowali ongiś tutejsi rolnicy, poprosił młodzież, aby wyszukała na strychach wszelkie starocie. I tak wkrótce zebrało się tyle przeróżnych starych narzędzi rolniczych i domowego gospodarstwa, że zdecydowano się otworzyć maleńkie muzeum, gdzie znalazło się miejsce na stare radła, brony, naczynia na zboże, żarna, łyżniki, stare dokumenty dotyczące tych okolic, a nawet bardzo starą mapę Wejsun i Śniardw.”
Izba Regionalna w Wejsunach fot. Konfiturek
Pan Piotr, nasz przewodnik po Izbie Regionalnej w Wejsunach fot. Konfiturek
Dawna chata mazurska, obecnie Izba Regionalna fot. Czesio1
Dawna chata mazurska, obecnie Izba Regionalna fot. Czesio1
Eugeniusz Bielawski nie był Mazurem, pochodził z Kresów Wschodnich, ale przybył tu w 1949 roku jako nauczyciel. Jego zamiłowanie do historii i geografii a zwłaszcza do ziemi mazurskiej, doprowadziło do zgromadzenia zbioru dokumentów i książek dotyczących tej części Polski. Książki mogliśmy nawet wziąć do ręki i przekartkować, najstarsze z nich drukowane były w osobliwy sposób – gotykiem ale po polsku. Jedna z nich – stary kancjonał mazurski, pojawia się u Nienackiego, jako część zawartości skrzyń ukrytych przez doktora Gottlieba na wyspie Lyck.
Stary kancjonał mazurski fot. kadr z filmu zlotowego
Większość zbiorów Izby w Wejsunach stanowią przedmioty codziennego użytku, zbierane po okolicznych wioskach przez Eugeniusza Bielawskiego, a potem przez kontynuatorów jego dzieła. Są tam zabytkowe krosna, nietypowe rozsuwane łóżko chłopskie, wielki stępor do obłuskiwania kaszy, a także mniejsze urządzenia kuchenne.
Krosna tkackie w Izbie z innymi zabytkami fot. Aldona
Pan Piotr oprowadzający nas po Izbie opowiadał o najciekawszych przedmiotach, wspominając że dzisiaj młode osoby nie znają nawet przeznaczenia dawnych urządzeń. I żeby to zilustrować, zawołał najmłodszą zwiedzającą, wskazał na drewnianą masielnicę i spytał co to jest. A sześcioletnia Matylda, córka PiTTa, odparła bez zająknienia „do robienia masła” – za co dostała od wszystkich owację.
Matylda odpowiada o masielnicy (niestety ktoś ją zasłonił) fot. Konfiturek
Wnętrza Izby Regionalnej fot. Konfiturek
Wnętrza Izby Regionalnej fot. Czesio1
Wnętrza Izby Regionalnej fot. Konfiturek
Wnętrza Izby Regionalnej fot. Konfiturek
Wnętrza Izby Regionalnej fot. Konfiturek
Kulminacyjną częścią wizyty w Wejsunach, było odegranie książkowej scenki, kiedy siedzący na pieńkach brzozowych Tomasz, panna Monika, Winnetou i pan Eugeniusz, rozmawiają o skarbie z fortu Lyck. Pan Piotr zagrał Eugeniusza Bielawskiego, VdL Tomasza, panna Monika zagrała samą siebie, a Winnetou zagrał Vasco, który specjalnie na tę okazję nie był u fryzjera od początku pandemii.
„Późnym wieczorem siedzieliśmy na brzozowych pieńkach w Izbie Regionalnej i rozmawialiśmy o historii wysepki: Monika, Winnetou, ja i pan Eugeniusz — tęgi postawny mężczyzna o pełnej pogody twarzy i wesołym spojrzeniu bystrych oczu.
— Niejaki Rosenwall, Rosjanin z pochodzenia — opowiadał nam pan Eugeniusz — odbył w 1814 roku podróż przez północne Niemcy i Holandię, i opisał to w swoim dzienniku podróży, wydanym drukiem. Ów Rosenwall pływał również i po Śniardwach, odwiedził więc dzisiejszy Czarci Ostrów. Tak pisze on o swej wizycie: Fryderyk Wielki założył na wyspie fort zwany Fortem Lyck. Jego następca uznał to jednak za niecelowe, polecił zburzyć umocnienia zbudowane wielkim nakładem kosztów i sprzedał materiał budowlany wraz z terenem i stojącym tu nadal magazynem zboża po śmiesznie niskiej cenie pewnemu pobliskiemu ziemianinowi. Teren wyspy wznosi się z wolna w kierunku centrum, a na głębokości czterech stóp pod jej powierzchnią znajduje się wiele urn z prochami, co świadczy, że miejsce to służyło niegdyś pogańskim Prusom za cmentarz. Samotny mieszkaniec wyspy, który pilnuje magazynu ze zbożem, na nasze żądanie zaczął kopać i to tak szczęśliwie, że odkrył wkrótce dwie urny. Napełnione były popiołem i nakryte płaskim kamieniem. Tyle ów Rosenwall. Co się stało z owym magazynem na zboże, trudno mi coś powiedzieć, gdyż nie ma na ten temat żadnych zapisków lub wzmianek. Być może także uległ rozbiórce albo przerobiono go na letni domek wypoczynkowy. Należał ten domek do jakiegoś bogatego ziemianina z tych okolic, a jak mówią niektórzy, używał go także hitlerowski zbrodniarz, marszałek Rzeszy Hermann Goering, który miał swój podziemny schron w okolicach Pisza, a na Śniardwach trzymał swój luksusowy jacht. Ze schronu odbywał konno podróż do Niedźwiedziego Rogu, gdzie czekał na niego jacht. Znużony pływaniem po jeziorze niekiedy wstępował na samotną wysepkę i tam jadł kolację w owym domku letnim. Wycofujące się oddziały niemieckie spaliły domek, a w 1947 roku trzech cwaniaków przewiozło resztki cegieł i kamieni na brzeg i sprzedało ludziom jako materiał budowlany, o który w owych czasach było w naszym kraju dość trudno.
Na twarz panny Moniki wystąpiły rumieńce.
— Już wszystko wiem! — aż klasnęła w ręce, tak była zachwycona swoim odkryciem. — Na wyspie został ukryty skarb Goeringa. Tego skarbu poszukuje Schreiber przy pomocy tajemniczego Blondyna. Wiadomo, że Goering był największym rabusiem, który w całej okupowanej przez Niemców Europie kradł dzieła sztuki. Być może tutaj ukrył jakieś bezcenne zrabowane przedmioty. Trzeba dokładnie przekopać całą wyspę.
— O, to nie byłoby chyba łatwe — uśmiechnął się pan Eugeniusz.
A Winnetou, który uważnie mnie obserwował, stwierdził:
— Myśli białej skwaw są jak chmury na niebie, gdy wieje silny wiatr. Płyną szybko i wysoko. Ale wydaje mi się, że myśli Szarej Sowy szybują w zupełnie innym kierunku.
— Tak — przyznałem — Hermann Goering miał wiele innych lepszych miejsc na ukrycie zrabowanych dzieł sztuki. W jego dyspozycji były głębokie bunkry, kazamaty, twierdze i pałace. Wiele zresztą z tych zrabowanych przez niego dzieł sztuki odzyskano, a te, których nie udało się odnaleźć, najprawdopodobniej ukryte są w podziemnych sejfach banków szwajcarskich. Wielcy przestępcy hitlerowskich Niemiec nie byli tak naiwni, żeby zrabowane majętności powierzać byle jakim kryjówkom. Po co kryć w ziemi, czy jakimś bunkrze, skoro można je było przekazać do bezpiecznych banków? To tylko pomniejsze „płotki” hitlerowskie kryły swój łup naprędce i byle gdzie. „Skarb Goeringa”, to pięknie brzmi, panno Moniko. Ale my nie piszemy sensacyjnych książek, tylko mamy do rozwiązania konkretną, dość skomplikowaną zagadkę.
Monika pogardliwie wydęła usta:
— Batura ma chyba rację. Mojemu szefowi brakuje fantazji.
— Fantazją nie wyjaśnimy zagadki — rzekł pan Eugeniusz, którego wtajemniczyliśmy w tę sprawę.
— Biała skwaw zapomina, że mojego brata zowią Szarą Sową — przypomniał jej Winnetou. — A oczy sowy widzą w ciemnościach, które jak na razie otaczają tajemnicę Czarciego Ostrowu.
Winnetou miał o mnie zbyt pochlebne wyobrażenie. Niczego nie widziałem w ciemnościach otaczających zagadkę wysepki na Śniardwach.
— Powiedział nam pan, panie Eugeniuszu — zwróciłem się do nowego przyjaciela — że Goering prawdopodobnie tylko korzystał z letniego domku na wyspie. Innymi słowy, domek ten należał do kogoś innego. Czy zna pan nazwisko owego ziemianina?
— Niestety, nie — rozłożył ręce pan Eugeniusz. — Ale postaram się zasięgnąć informacji.
— A może znane jest panu nazwisko Dobeneck?
— Nie — odparł po pewnym namyśle pan Eugeniusz.
— A Gottlieb? Doktor Hans Gottlieb? — zapytałem.
— Również nie słyszałem o takim człowieku — stwierdził pan Eugeniusz.
— No cóż, nie zawsze można mieć szczęście — westchnąłem. — Pojadę do dawnego Neudeck, gdzie przed laty zmarł Hindenburg. Kto wie, czy nie mieszka tam ktoś, kto pamięta dawne czasy i przypomni sobie lekarza, który przyjeżdżał do łoża umierającego marszałka.
— Dawny Neudeck — uzupełnił pan Eugeniusz — to dzisiejszy Ogrodzieniec. Miejscowość ta leży aż gdzieś za Iławą. Chyba teraz, po nocy, nie zamierza pan wyruszać w taką daleką podróż? Proponuję zanocować w moim domu i wyjechać dopiero jutro.
Przyjąłem zaproszenie gościnnego gospodarza, tym bardziej że Monika wyglądała na zmęczoną i dyskretnie ziewała. Spała zaledwie parę godzin i to w bardzo niewygodnej pozycji. A od świtu najpierw zwiedzaliśmy wysepkę, a potem wyruszyliśmy do Mikołajek.”
Pieńki brzozowe przygotowane do scenki fot. Czesio1
Nagranie sceny z książki fot. Konfiturek
Wyszło pięknie, aktorzy otrzymali brawa za wspaniałą grę. A w tym czasie dołączyli do nas Piter z małżonką.
Ostatnią częścią wizyty w Wejsunach, było spotkanie z panią Hejdą Macoch, której mama przed laty została wybrana przez nauczyciela Bielawskiego na żonę. Szeroko opowiedziała nam o jego wojennych i powojennych peregrynacjach, zakończonych osiedleniem w Wejsunach. Wspominała kilkakrotne wizyty Zbigniewa Nienackiego, w tym jedną kiedy spędził u nich noc. Dokładnie tak jak w książce. Zaznaczyła jednak, że wprawdzie zjadł z nimi kolację i do późnej nocy rozmawiał z Eugeniuszem Bielawskim, to jednak inaczej niż opisał to w książce, spał w swoim samochodzie. Pani Heidi podała nam też przepis na tradycyjną mazurską zupę z pulpetami.
Po ekscytujących przeżyciach w Izbie Regionalnej ruszyliśmy chyżo w kierunku Głodowa. Dokładnie do Przystani Niedźwiedzi Róg, gdzie oczekiwał na nas słynny kuter „Sandacz”. Krętymi dróżkami wsiowymi, z piskiem opon na zakrętach, z uśmiechami na twarzach w końcu dotarliśmy na miejsce. Zaczęliśmy wyładowywać bagaże z samochodów i dzisiaj, jak sobie o tym pomyślę, to miałam wtedy wrażenie, że to się nigdy nie skończy. Trwało to w nieskończoność a tymczasem Hanka z Czesiem przytargali żywego szczupaka. To znaczy ubitego, ale świeżutkiego, zerwanego co dopiero z krzaka....tfu...wyłowionego prosto z akwenu. Oczywiście w tym czasie kiedy podziwialiśmy rybę, to nadal trwały wypakowania bagaży. Każdy nosił co popadnie. Hanka stała przy aucie i cały czas coś wyciągała. Pudełka, koce, zastawę stołową, stół, krzesła, namiot, poduszki, garnki, torebki małe, torebki duże....Nie mogłam oderwać oczu od tych czynności, bo byłam ciekawa co ona jeszcze wyciągnie i gdzie to się wszystko upchnęło. W końcu zaczęliśmy znosić cały ten majdan na kuter. I tu zaczął się problem, bo okazało się, że to wszystko razem z nami jest za ciężkie i „Sandacz” nie wypłynie. A mówiłam Cześkowi, żeby tyle przed zlotem nie żarł, to nie, żarł jeszcze więcej. Upał przybierał na sile i w końcu Pan Kutrowy się poddał i zabrał nas wszystkich na raz.
Przygotowania do rejsu kutrem na Czarci Ostrów fot. Piter
Przygotowania do rejsu kutrem na Czarci Ostrów fot. VdL
Mam wrażenie, że chciał nas już jak najszybciej mieć z głowy i więcej nas nie oglądać. Z mojej strony z wzajemnością.
I popłynęliśmy....żegnając się ze stojącymi na brzegu (Igą, Marzeną, Agnieszką, Marysią, iryckim i Tomaszkiem) żywiołowym machaniem łapek. Żałuję, że nie miałam jakiejś białej atłasowej chustki. Machanie chustką wyszło by bardziej ckliwie i bardziej by oddawało żal, że nie płyną z nami.
"Sandacz" odbija od brzegu fot. Tomasz
Gospodarstwo rybackie w Głodowie oddala się z każdą minutą fot. Aksplorator63
Śniardwy fot. VdL
Konfiturek przygotowuje sprzęt do cyknięcia zdjęcia fot. Piter
Wiatr rozwiewał nam czupryny, przed nami i wszędzie dookoła Śniardwy nawet nie zatłoczone, na brzegach szuwary i cumujące łódki, w powietrzu przygoda i jakby zapach palącej się ropy z silnika, promienie słoneczne odczuwalne wręcz już wszędzie i szum fal...szum fal? Może i wnikliwe ucho by coś tam tego typu usłyszało, ja nie słyszałam siedzącej obok Hanki, taki ten Sandacz był porywczy.
"Ale tu pięknie" - myśli Aldona fot. panna Monika
Zaliczka fot. panna Monika
Dopłynęliśmy na Czarci Ostrów. A więc to tu Szara Sowa spotkał się w deszczową noc z Winnetou....
Sandacz odpłynął a my powoli zaczęliśmy organizować biwak. Tyle, że najpierw trzeba było wszystko wnieść na górę. Każdy łapał więc co popadnie, oprócz sprzętu Konfiturka, który leżał nieco w oddali i iskrzył się świętością.
Rozbijanie obozu na Czarcim Ostrowie fot. Czesio1
Rozbijanie obozu na Czarcim Ostro fot. Czesio1
Rozbijanie obozu na Czarcim Ostro fot. Piter
Maja z Matyldą fot. Czesio1
Rozłożenie namiotów trwało chwilę. W zasadzie okazało się, że teren jest rozległy i dwa razy tyle nas tutaj by się zmieściło. Hanka przystąpiła do pierwszych czynności związanych z przygotowywaniem spaghetti i żuru, ale jeszcze nic na ogień nie wstawiała, gdyż najpierw poszliśmy w teren na misję badawczą.
Śniardwy fot. Aldona
Hanka przygotowuje się do gotowania spaghetti fot. Czesio1
Gdzie kucharzy sześć, tam...będzie co zjeść! fot. Czesio1
Hanka w żywiole fot. Czesio1
Panna Monika sprawdza miękkość makaronu fot. VdL
Spaghetti gotowe! fot. Czesio1
Kolejka do spaghetti wiła się jak zaskorniec Piotruś fot. VdL
Matylda na deser zajada marchewkę z nutellą fot. VdL
Nasyciwszy głód ruszamy na eksplorację wyspy fot. Czesio1
Szliśmy klucząc po wądołach. Szłam pierwsza i w którymś momencie miałam dość zbierania pajęczyn swoimi gabarytami więc puściłam przodem VdL-a, który 5 sekund później wystraszył ptasią mamusię pilnującą gniazda swych pociech. Dobrze, że to nie byłam ja, bo padłabym tam na zawał z przerażenia nie mniejszego niż ptak.
Gniazdo z jajkami fot. VdL
Resztki Fortu Lyck fot. Czesio1
Resztki Fortu Lyck fot. panna Monika
"Wyspa była naprawdę maleńka. Stanowiła dość wysoki pagórek, porośnięty drzewami, pełen wądołów, które tu i ówdzie obnażały brunatne cegły dawnej fortyfikacji. Pozostały z niej jedynie resztki fundamentów, doły po piwnicach, stare rowy. Wszędzie rosły już prawie stuletnie drzewa, a doły i zapadliska pokrywały szczelnie krzaki. Tylko trzy polanki, tuż nad brzegiem jeziora, nadawały się na obozowisko dla turystów, żeglarzy i motorowodniaków.
— Nie mam pojęcia, dlaczego Fort Lyck tak interesował Schreibera — oświadczyłem wreszcie, znużony zwiedzaniem wysepki. — Sprawdziliśmy prawie każdy metr kwadratowy terenu. Jeśli kryje się tu skarb, jak podejrzewa Monika, to bez dokładnego planu, gdzie został zakopany, trudno byłoby go odnaleźć.
— A może warto przywieźć aparat do wykrywania metali? — odezwała się Monika.
— Obawiam się, że zbyt dużo zakopano tu puszek po konserwach, aby aparat mógł działać prawidłowo. Co krok będzie zapewne coś sygnalizował. A wykopiemy najwyżej przerdzewiałe pudełko albo stare żelastwo. Proszę pamiętać, że na wysepce była kiedyś fortyfikacja.
— Blada twarz zwana Blondynem wskaże nam drogę do skarbu — powiedział mój przyjaciel. — Winnetou będzie na niego czekał choćby i miesiąc. Szara Sowa i młoda skwaw wrócą do Warszawy, dokąd Winnetou przyśle im wieść o Blondynie.
— A jeśli Blondyn już tu był? — zapytałem.
— Nie. Bo nie odkryliśmy żadnych śladów kopania w ziemi, a skarb chyba nie leżał na wierzchu.
— A jeśli przybędzie dopiero latem?
— Nie — pokręcił głową Winnetou. — Latem jest na Czarcim Ostrowie zbyt wielu turystów. Nie da się szukać skarbu bez zwrócenia czyjejś uwagi. Blondyn przybędzie albo teraz, albo nie przybędzie wcale.
— Co też jest możliwe — przytaknąłem. — Nie wiemy przecież, w jakim celu Schreiber przekazał Blondynowi informacje o Forcie Lyck.
W tym momencie usłyszeliśmy warkot płynącej jeziorem motorówki. Przerwaliśmy natychmiast rozmowę i zaczęliśmy nadsłuchiwać. O tej bowiem porze roku po Śniardwach pływają zazwyczaj tylko kutry rybackie, ale dudnienie ich dieslowskich silników jest bardzo charakterystyczne. Teraz zaś najwyraźniej zbliżała się motorówka. Jeszcze jej nie było widać, bo zakrywały ją drzewa na Wyspie Pajęczej, ale po jeziorze szeroko rozchodziło się jazgotliwe brzęczenie dużego dwusuwowego silnika.
Spojrzałem na Winnetou, a on zerknął na mnie.
— Czy mój brat, Szara Sowa, nie sądzi, że na wszelki wypadek powinniśmy się ukryć?
— Winnetou zna moje myśli — odrzekłem. I zwróciłem się do Moniki:
— Proszę zdjąć buty, skarpetki, podciągnąć nogawki spodni. Maszerujemy do łódki ukrytej w trzcinach.
— Teraz? W kwietniu? Żebym dostała zapalenia płuc?
Winnetou już zdążył się rozebrać. Chwycił Monikę, podniósł do góry i przeniósł do łodzi ukrytej w trzcinach. A ja pobiegłem na szczyt pagórka i przyłożyłem do oczu lornetkę.
Zza Wyspy Pajęczej wyskoczyła błękitna motorówka. Szklana szyba osłaniała od bryzgów wody dwóch mężczyzn. Byli zbyt daleko, abym rozpoznał twarze, widziałem tylko ich sylwetki i motorówkę, która wyraźnie zmierzała w naszym kierunku.
(…)
— Niech pani, Moniko, wychyli ostrożnie głowę ponad trzcinami i spojrzy na obydwu mężczyzn — rozkazałem dziewczynie.
— To on. Poznaję go. Blondyn z kawiarni hotelu „Forum” szepnęła Monika. — Ma na głowie czarny kapelusz, więc włosów nie widać. Ale to na pewno on."
"— Nie mam pojęcia, dlaczego Fort Lyck tak interesował Schreibera" fot. kadr z filmu zlotowego
"— A może warto przywieźć aparat do wykrywania metali?" fot. kadr z filmu zlotowego
"— Blada twarz zwana Blondynem wskaże nam drogę do skarbu" fot. kadr z filmu zlotowego
"W tym momencie usłyszeliśmy warkot płynącej jeziorem motorówki." fot. kadr z filmu zlotowego
"Zza Wyspy Pajęczej wyskoczyła błękitna motorówka." fot. kadr z filmu zlotowego
"Winnetou chwycił Monikę, podniósł do góry i przeniósł do łodzi ukrytej w trzcinach." fot. kadr z filmu zlotowego
"— To on. Poznaję go. Blondyn z kawiarni hotelu „Forum”" fot. kadr z filmu zlotowego
Brzeg po drugiej stronie wyspy okazał się fascynujący. Skąpany w słońcu, płaski z cieplutką wodą, miejscem na ognisko i z odpowiednimi warunkami do długoterminowego biwakowania. Przypłynął tu jachcik, na którym stojący pan wydawał władcze rozkazy pani, która ciągnęła jachcik za sznurek aby go przywiązać do drzewa. Siedliśmy sobie na piaseczku, dzieciaki wskakiwały do wody i zajęły się wyciąganiem kamieni. Relaks, który mógłby nie mieć końca. Świat się jakby zatrzymał. I mógłby tak zatrzymany w tym momencie zostać na... dłużej. Przepytywałam Hankę z obsługi jachtu i poczułam, że zaczynam się uzależniać od wodnych przygód. Mogłabym nawet, jak ta pani, ciągnąć jacht za sznurek byleby tylko na takiej cichej jednostce popływać. A niech tam! Nawet w strugach deszczu.
Śniardwy z drugiej strony wyspy fot. VdL
Łabędź fot. Czesio1
Zlotowicze nad brzegiem Śniardw fot. panna Monika
Mapa z Fortem Lyck fot. Piter
Śniardwy fot. Aldona
Śniardwy fot. Aldona
Kąpiel w Śniardwach fot. VdL
Rozmowy nad brzegiem "mazurskiego morza" fot. panna Monika
Rozmowy nad brzegiem "mazurskiego morza" fot. Aldona
Rozmowy nad brzegiem "mazurskiego morza" fot. VdL
Tymczasem nadszedł czas żeby wracać do obozowiska.
Hanka zajęła się obiadem. Słowik rąbał siekierką drewno na opał, łapał co popadnie i z rozmachem dokonywał ćwiartowania kłód . Ktoś kroił cebulę, ktoś inny kiełbaskę, jeszcze inni leżeli odłogiem popijając piwo. Ktoś w między czasie poszedł się kąpać, uważając żeby się nie sturlać z górki prosto do wody.
Kiedy żarcie pyrkało na kuchence pod czujnym okiem Hanki, grupa aktorska wraz z suflerem i reżyserem udała się w dziki gąszcz aby sfilmować scenki z „Niewidzialnych”. Panna Monika, Winnetou i Szara Sowa dokonali przy pierwszej scenie czegoś tak niepowtarzalnego, że dosłownie zatrzęsła się ziemia i co niektórzy zobaczyli gwiazdy. Sufler i reżyser oraz Szara Sowa na widok lecącego z impetem Winnetou, który z delikatnością czołgu runął na ziemie, nie wypuszczając z objęć panny Moniki, na chwilę wstrzymali oddech żeby potem zwijać się ze śmiechu wraz z samymi poszkodowanymi.
Panna Monika w różowym skalpie fot. Czesio1
Aktorzy gotowi do odegrania kolejnych scenek książkowych fot. Piter
"Monikę odnalazłem pod drzewem, tuż nad wodą. Siedziała skurczona, z oczami wyrażającymi strach. Czarne włosy peruki zlepiły się w mokre strąki.
— Można się pani przestraszyć — stwierdziłem. — Wygląda pani jak czarownica, która przyleciała tutaj, aby tańczyć z czartami.
— Niech pan sobie nie kpi. Czy tu jest jakiś dom?
— I dyskoteka? — zapytałem ironicznie. — Nie, proszę pani. To bezludna wysepka.
— Chyba nie będziemy tutaj nocować? Po co mnie pan tutaj przywiózł? Nie wmówi mi pan, szefie, że ma pan w tym miejscu do wykonania jakieś specjalne zadanie. A może po prostu zamierza pan wypróbować moją odwagę? Od razu się poddaję. Jestem wystarczająco przerażona. Chcę wracać do domu.
— Teraz to już niemożliwe. Chodźmy.
— Dokąd mam iść? Tu przecież nikogo nie ma.
— Nie wiem. Może ktoś tu jest — powiedziałem. — Trzeba się o tym przekonać. Przecież czytała pani telegram.
— Ktoś sobie z pana zażartował. Nie istnieje żaden Winnetou.
— O Czarcim Ostrowie myślała pani podobnie. A teraz chodźmy. Szkoda czasu.
Ociągając się ruszyła za mną w głąb wysepki. Padał wciąż deszcz, wiał wiatr, szumiało jezioro. Od maleńkiej plaży prowadziła w głąb ledwie widoczna ścieżynka, którą latem wydeptali turyści, biwakujący niekiedy w tym miejscu. Ścieżka wiła się wśród krzaków i drzew, i pięła się na niewysokie wzgórze. Od czasu do czasu, zszedłszy krok ze ścieżki, wpadało się w wykroty, potykało na starych cegłach, resztkach zburzonej twierdzy.
(…)
Przysunęła się do mnie i wygodniej usadowiła. Zanosiło się na to, że zacznie spać. Ale w otaczającym nas mroku ciągle coś szemrało, jakby ktoś krążył wokół nas coraz bliżej.
— O Boże! Słyszy pan? — co chwila chwytała mnie kurczowo za ramię.
Nagle stwierdziła:
— Pan drży? Dlaczego?
— Bo mi zimno. Oddałem pani swój sweter.
— To niech go pan weźmie z powrotem — rzekła i zaczęła go z siebie ściągać.
Nagle dziewczyna krzyknęła strasznym głosem.
— Boże drogi, coś po mnie łazi! Niech pan zaświeci latarkę...
Spełniłem jej prośbę i zobaczyliśmy w trawie kilkanaście małych, rudawych myszy leśnych, które beztrosko spacerowały po naszych nogach.
Monika z wrzaskiem zerwała się ze swego miejsca i piszcząc próbowała wejść na drzewo. Ale ja tupnąłem nogą i myszy uciekły.
— Niech pan da to oświadczenie, natychmiast je podpiszę — powiedziała, dygocąc ze wstrętu. — Jestem gotowa stawić czoła największym niebezpieczeństwom, ale wobec myszy rezygnuję z pracy. Następnym razem niech pan tu sam przyjeżdża i niech myszy pana zjedzą, jak zjadły Popiela.
— Oprócz myszy jest tu bardzo wiele żab i szczurów piżmaków — oświadczyłem, poszukując w torbie notesu. — Turyści, którzy tu kiedyś nocowali, opowiadali, że myszy zżarły im wszystkie zapasy, żaby tupały bez przerwy w namiocie, a szczury hałasowały w przybrzeżnych trzcinach. Turyści podejrzewali, że to wina naukowców z Zakładu Doświadczalnego PAN-u, gdzie jest słynny rezerwat tarpanów. Podobno jeden z naukowców przywiózł tu kiedyś parę myszy leśnych, bo ciekaw był, jak się zachowują na wyspie. I myszy się rozmnożyły.
— Rezygnuję z pracy. Nie musi mi pan mówić nic więcej — wciąż dygotała ze wstrętu.
Gdzieś w głębi dobiegł nas przeraźliwy płacz puszczyka.
— Co to było? — jęknęła.
— Nie wiem. Proszę tu zostać, a ja pójdę na zwiady.
— Nie, nie. Nie puszczę pana. Ja tu nie zostanę sama — wczepiła się w moje ramię, a miała długie paznokcie.
— To był umowny sygnał — wyjaśniłem. — Muszę pójść na zwiady. Zostawię pani latarkę.
Wołanie puszczyka rozległo się od strony zachodniej. Ruszyłem ostrożnie na czworakach, macając przed sobą rękami, aby nie wpaść do jakiegoś dołu, pełnego cegieł i rumowisk.
Wtem za plecami usłyszałem przeraźliwy krzyk. To wołała Monika. Błyskawicznie zawróciłem i zobaczyłem dziewczynę stojącą pod drzewem i oświetlającą latarką jakąś męską postać.
— Niech biała skwaw się nie lęka — zabrzmiał łagodny głos męski. — Winnetou nie robi nikomu żadnej krzywdy. Przybył tu, aby spotkać Szarą Sowę.
— Nie, nie, niech pan odejdzie. Pan jest chyba wariatem — wołała Monika, wymachując latarką elektryczną.
— Szukam Szarej Sowy — powtórzył Winnetou.
— Nie znam żadnej Szarej Sowy. Niech pan stąd odejdzie, bo znowu będę krzyczeć.
Pod moją stopą trzasnęła sucha gałązka i Winnetou obejrzał się raptownie.
— Szara Sowa! — zawołał.
— Winnetou! — krzyknąłem.
Padliśmy sobie w objęcia. A gdy minęła chwila powitania, Winnetou oświadczył:
— Szara Sowa pytał mnie telegraficznie o „Fort Lyck”. Oto jest Fort Lyck.
I zatoczył szeroko ręką, obejmując tym gestem maleńką wysepkę na Śniardwach."
"— Można się pani przestraszyć" fot. kadr z filmu zlotowego
"— I dyskoteka? Nie, proszę pani. To bezludna wysepka." fot. kadr z filmu zlotowego
Nie wmówi mi pan, szefie, że ma pan w tym miejscu do wykonania jakieś specjalne zadanie." fot. kadr z filmu zlotowego
"— Boże drogi, coś po mnie łazi! Niech pan zaświeci latarkę..." fot. kadr z filmu zlotowego
"— Niech biała skwaw się nie lęka. Winnetou nie robi nikomu żadnej krzywdy." fot. kadr z filmu zlotowego
"— Nie, nie, niech pan odejdzie. Pan jest chyba wariatem." fot. kadr z filmu zlotowego
"— Szara Sowa pytał mnie telegraficznie o „Fort Lyck”. Oto jest Fort Lyck." fot. kadr z filmu zlotowego
Scenkę udało się dograć do końca i grupa aktorsko reżyserska cała wróciła do obozowiska. Niestety Aktorzy nie chcieli kręcić dubla.
Do brzegu wyspy przybiło kilka jachtów. fot. Aldona
Odpoczynek na wyspie fot. Aldona
Kiełbaska do żurku wesoło skwierczy na patelni fot. Czesio1
Płonie ognisko w lesie... fot. Czesio1
No i podano do stołu. Tomaszkowe specjały z makaronem smakowały jak nigdzie indziej. Nie był to koniec kuchennych rewolucji Fortu Lyck. Powoli zaczynał dorastać do konsumpcji żur w garze a w worku leżał cierpliwie szczupak, który tylko czekał na chętnego do obróbki. Piter z tak wielką chęcią złapał nóż i szczupaka, że ten przerażony (szczupak nie Piter) ugryzł go w palec i mieliśmy przez chwilę prawdziwy zamach i w końcu dokonało się też prawdziwe morderstwo. Szczupak definitywnie pożegnał się z tym światem. Piter na szczęście został wśród nas, nieco tylko przejęty i bez sprawnego palca, ale jednak raczej żywy.
Dwa szczupaki na kolację fot. Czesio1
Piter obrabia szczupaki fot. panna Monika
W między czasie nagraliśmy scenkę Niewidzialną numer 2. Miałam wrażenie, że z chwili na chwilę jesteśmy doskonalsi w swoich rolach. Mi, jako suflerowi, nawet zaczynała się podobać treść książki. Tym razem obyło się bez scen zapierających dech w piersiach a Czesiek jako reżyser całości nabierał filmowej ogłady.
Porcje szczupaka pieką się w ognisku fot. VdL
Odpoczynek na wyspie fot. VdL
Czesio kręci film... fot. VdL
...jak Piter przekręca szczupaki w ognisku fot. VdL
Wróciliśmy na szczupaka w samą porę. Podczas pałaszowania ryby połączyliśmy się z Fantomasem i zaczęła się nasza II Forowa Lista Przebojów. Było przy tym mnóstwo radości i śmiechu, bo były to nasze, własnoręcznie wybrane kawałki. Było nieco przekomarzania, że akurat ten kawałek powinien być wyżej a tamten to w ogóle czemu tu jest, ale nikt się nie pobił i wszyscy byli zadowoleni. Lista została już opisana więc tylko przypomnę, że pierwsze miejsce zajęła Jolka.
Szczupak gotowy do spożycia fot. Czesio1
Żurek również gotowy do jedzenia fot. Czesio1
Śniardwy popołudniową porą fot. Czesio1
Śniardwy popołudniową porą fot. Aldona
Czesio nad Śniardwami fot. Aldona
Hanka nad Śniardwami fot. Aldona
Zachód słońca nad Śniardwami fot. Aldona
Zachód słońca nad Śniardwami fot. VdL
Ognisko płonęło fascynującym płomieniem. Nie darliśmy się, więc słychać było przyrodę. Było ją słychać wyjątkowo dogłębnie. Ubzdurałam sobie, że to straszne spać na wyspie, z dala od cywilizacji i z dzikimi zwierzętami w pobliżu. Udzielił mi się jednak entuzjazm grupy i spokój płynący z ich doświadczenia. Po zagaszeniu ogniska udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Ptactwo układało nas do snu i w zasadzie przywitało nas też z rana, z tym, że z większym natężeniem siły swojego głosu.
Noc zapadła nad wyspą... fot. Piter
...a ognisko długo nie gasło fot. VdL
Poranek był rześki i optymistyczny. Eksplorator jak zwykle mnie nie zawiódł i był na nogach jako jedyny, kiedy postanowiłam wynurzyć się o czwartej trzydzieści pięć z namiotu. Kiedy wróciłam z jeziornej kąpieli większość już była na rozruchu. Zaczęliśmy od kawy, herbaty i śniadania. Matylda delektowała się marchwią z nutellą i była tym zachwycona. Zjadłam swoje zapasy i czekałam na resztki wyśmienitego żurku, który ze swoim aromatem i wyjątkowością był po prostu przepyszny.
Żądni przygód biwakowicze udali się ponownie na eksplorację terenu szukając pozostałości Fortu Lyck. Dzień wcześniej znaleźliśmy fundamenty, kłóciliśmy się gdzie jest północ a gdzie wschód aż w końcu dzięki mapce w aplikacji (co za czasy) określiliśmy położenie Fortu, jego zarys wraz z portem oraz w końcu upewniliśmy się do kierunków świata.
Piękny czas wyspowy powoli dobiegał końca. Zaczęliśmy zwijać obozowisko i ogarniać teren dla przyszłych biwakowiczów. Sandacz przypłynął punktualnie i po chwili mknęliśmy po Śniardwach zostawiając za sobą Fort Lyck a zbierając cudowne wspomnienia, urocze chwile, uśmiech i nadzieję na przyszłą tego typu przygodę.
Poranek był rześki i optymistyczny. Eksplorator jak zwykle mnie nie zawiódł i był na nogach jako jedyny, kiedy postanowiłam wynurzyć się o czwartej trzydzieści pięć z namiotu. Kiedy wróciłam z jeziornej kąpieli większość już była na rozruchu. Zaczęliśmy od kawy, herbaty i śniadania. Matylda delektowała się marchwią z nutellą i była tym zachwycona. Zjadłam swoje zapasy i czekałam na resztki wyśmienitego żurku, który ze swoim aromatem i wyjątkowością był po prostu przepyszny. (Aldona)
W nocy, na wyspie wrzeszczące ptaszydła dały nam w kość. Po trudnej nocy, ciężki poranek, ale mocna kawa postawiła nas na nogi. (VdL)
Śniardwy o poranku fot. Konfiturek
Śniadanko pycha: żurek z poprzedniego dnia, pieczone ziemniaki wydłubane przez Sokole Oko z ogniska i co kto miał pod ręką. (VdL)
Śniadanko na Czarcim Ostrowie fot. VdL
Śniadanko na Czarcim Ostrowie fot. Aldona
Następnie zwijanie obozowiska i porządki. (VdL)
Dziewczynki także pomagają zwijać obóz fot. panna_Monika
Zwijanie obozu na Czarcim Ostrowie fot. Eksplorator63
Zwijanie obozu na Czarcim Ostrowie fot. Eksplorator63
Eksplorator z Konfiturkiem jako pierwsi zwinęli swoje namioty fot. panna_Monika
Namiot Czesia też już zwinięty[/b] fot. Czesio1
Ostatnie zabawy dziewczynek na wyspie fot. Czesio1
Żądni przygód biwakowicze udali się ponownie na eksplorację terenu szukając pozostałości Fortu Lyck. Dzień wcześniej znaleźliśmy fundamenty, kłóciliśmy się gdzie jest północ a gdzie wschód aż w końcu dzięki mapce w aplikacji (co za czasy) określiliśmy położenie Fortu, jego zarys wraz z portem oraz w końcu upewniliśmy się do kierunków świata. (Aldona)
Przed opuszczeniem wyspy panna Monika zaproponowała jej eksplorację. (VdL)
Narada Zlotowiczów przed penetracją wyspy fot. Konfiturek
Schemat dawnego Fortu Lyck fot. Internet
Kierowani gps-ami i mapami na telefonie odszukaliśmy pozostałości dawnych umocnień oraz sadu porzeczkowego. (VdL)
Fort Lyck na naszych telefonach fot. VdL
Pozostałości umocnień Fortu Lyck fot. Czesio1
Krzew porzeczkowy fot. Czesio1
Krzew porzeczkowy fot. Konfiturek
Pozostałości Fortu Lyck fot. panna_Monika
Pozostałości Fortu Lyck fot. panna_Monika
Czesio penetrował pozostałości po porcie Lyck, reszta próbowała obejść wyspę. Okazało się to trudnym zadaniem, chaszcze i mokradła otaczały ją w koło. Wybraliśmy drogę krótszą, ale z ostrym podejściem pod górę. Nie było to łatwym wyzwaniem, ale nawet Vasco i Matylda dzielnie pokonali trudy wspinaczki. (VdL)
Fort Lyck na naszych telefonach fot. VdL
Grupa poszukiwawcza pozostałości Fortu Lyck[/b] fot. VdL
Sukcesem okazało się odkrycie przez Czesia śladów dawnego portu a naszej grupie udało się odnaleźć fundamenty dawnych spichlerzy. (VdL)
Ślady dawnego portu Lyck fot. Czesio1
Ślady dawnego portu Lyck fot. Czesio1
Piękny czas wyspowy powoli dobiegał końca. Zaczęliśmy zwijać obozowisko i ogarniać teren dla przyszłych biwakowiczów. Sandacz przypłynął punktualnie i po chwili mknęliśmy po Śniardwach zostawiając za sobą Fort Lyck a zbierając cudowne wspomnienia, urocze chwile, uśmiech i nadzieję na przyszłą tego typu przygodę. (Aldona)
I tak oto nasza przygoda na Fort Lyck dobiegała końca. Spakowaliśmy obóz i o 11.30 odpływaliśmy już „Sandaczem” z wyspy w komplecie. (VdL)
Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie, znajdował się tylko kilkanaście kilometrów od naszej bazy w Ukcie. Droga wiedzie przez las, ale sam park zlokalizowany jest na rozległych polanach przypominających pastwiska. Kiedy poprzedniego dnia spacerowaliśmy zatłoczonymi przez turystów ulicami Rucianego–Nidy, rzuciłem pytanie „ciekawe kto pierwszy spotka kogoś znajomego”? No i padło na Vasco: nasza przewodniczka po Parku Dzikich Zwierząt, okazała się być jego znajomą.
Kadzidłowo fot. Konfiturek
Duże zwierzęta chodzą tam zupełnie swobodnie i co ciekawe nie musieliśmy przechodzić przez żadną bramę – wchodzi się po drewnianych drabinkach z poręczami, co jest nie do przejścia dla wszystkich kopytnych. Na początku były jelenie. Duże stadko gapiło się na nas bez lęku, a wielki, rogaty samiec wygrzewał się w błocie.
Kadzidłowo fot. Konfiturek
Kadzidłowo fot. irycki
Kadzidłowo fot. irycki
Kadzidłowo fot. Konfiturek
W kolejnej, bardziej zarośniętej zagrodzie były sarny i dzikie ptactwo. O ile ptaki były zamknięte w wolierach osłoniętych od góry siecią, to sarny spacerowały swobodnie. Zwłaszcza jedna z nich, określona przez przewodniczkę jako „miluśna” pozowała do zdjęć ze wszystkimi dziećmi, dając się głaskać i robić selfie.
Sokole Oko z miluśną sarenką fot. Konfiturek
Maja z miluśną sarenką fot. Czesio1
Kadzidłowo fot. Czesio1
Kadzidłowo fot. Czesio1
Dwa młode łosie, "łoszaki", uratowane w ostatnich dniach fot. Czesio1
Były też egzotyczne ptaki – sowa mszarna, trzmielojad, bielik, bażant złocisty, paw indyjski, a także wrzaskliwy i łapiący dziobem za palec żuraw syberyjski.
Żuraw syberyjski fot. Czesio1
Żuraw syberyjski fot. Konfiturek
Żuraw syberyjski fot. irycki
Bocian czarny fot. irycki
Paw fot. Czesio1
Paw fot. Konfiturek
Paw fot. irycki
Paw fot. irycki
Bocian czarny fot. Czesio1
Paw jeszcze raz fot. Czesio1
Kadzidłowo fot. Czesio1
Mandarynka fot. Konfiturek
Kadzidłowo fot. Czesio1
Wydra fot. irycki
Wydra fot. irycki
W kolejnej zagrodzie znów były kopytne – stado płochliwych muflonów i wymieszanych z nimi danieli oraz stado niepłochliwych dzikich kóz. Te ostatnie nie tylko nie uciekały, ale wręcz łasiły się do zwiedzających, oczekując poczęstunku.
Daniel fot. Konfiturek
Koziołek fot. Konfiturek
Daniele fot. Czesio1
Hedwiga, sowa śnieżna z Hogwartu fot. Czesio1
Puszczyk fot. Konfiturek
Puszczyk fot. irycki
Puszczyki mszarne fot. Czesio1
Z kolei wilki były zupełnie nietowarzyskie, trzymały się tak daleko w głębi swojego wybiegu, że można je było obserwować tylko przez lornetkę. Ryś i żbik nie miały takiej możliwości bo przebywały w drewnianym budynku, ale ostentacyjne siedziały tyłem do zwiedzających.
Wilk fot. Konfiturek
Zdecydowanie największą frajdę miały dzieci, które zresztą stanowiły dużą grupę zwiedzających.
Otganizator gry terenowej PiTT fot. kadr z filmu zlotowego
PiTT przedstawia zasady gry terenowej fot. kadr z filmu zlotowego
Kapitanem każdej z drużyn było dziecko, co od pierwszych chwil wprowadziło wiele pozytywnego zamieszania. Już podczas wyboru drużyn doszło do zabawnych sytuacji. Rodzice czekali w przekonaniu, że zostaną wybrani przez własne dzieci do drużyny. „Vasco, zostałeś wybrany” padło z ust kapitana Psychologa, co wywołało u miłośnika nutelli pewne zaskoczenie. Kapitanowie poszli za ciosem – kapitan Matylda wybrała Czesia, a kapitan Maja mamę Igi. Zobaczyć miny Vasco, Czesia i Marzeny – bezcenne.
Wybór drużyn fot. kadr z filmu zlotowego
Wybór drużyn fot. kadr z filmu zlotowego
Wybór drużyn fot. kadr z filmu zlotowego
Wybór drużyn fot. kadr z filmu zlotowego
Wybór drużyn fot. kadr z filmu zlotowego
Wybór drużyn fot. kadr z filmu zlotowego
Tak powstały drużyny Matyldy („Piłka z ogniem”), Mai („Bajeczka”), Igi („Nadrzeczne debeściaki o zapachu kory dębu znad rzeki Krutyni”), Oli („Drużyna G.”), Zaliczki („Tajemnicze blondynki”), Psychologa („Trójka świetlna”) i Sokolego Oka („Młodzi gniewni”).
Drużyny gotowe do gry terenowej fot. kadr z filmu zlotowego
Drużyny gotowe do gry terenowej fot. kadr z filmu zlotowego
Drużyny gotowe do gry terenowej fot. kadr z filmu zlotowego
Następnie ekipy ruszyły w teren, dwojąc się i trojąc, wpatrując w mapki i zastanawiając, co znalazł Bigos i kto pomógł panu Samochodzikowi w „Ufo” (podobno odpowiedź na to pytanie najlepiej znał Czesio).
Czas: START!! fot. kadr z filmu zlotowego
Trasa została dostosowana do wszystkich zawodników: młodszych i starszych, znających książki i tych co ich nie czytali, pędzących niczym charty i tych, którzy przeszli ją niespiesznie. W 12 punktach czekały przeróżne pytania i zadania konkursowe, opracowane według schematu: pierwsze pytanie dotyczyło którejś z kolejnych części Pana Samochodzika, a drugie miało charakter ogólny.
Pierwszy punkt odnaleziony! fot. kadr z filmu zlotowego
Pytania z książki "PS i niewidzialni" fot. Czesio1
Biegiem do kolejnego punktu fot. kadr z filmu zlotowego
Trzy drużyny przy jednym punkcie fot. kadr z filmu zlotowego
Pytania z książki "PS i złota rękawica" fot. Czesio1
Tam nic nie ma, nie idźcie tam - VdL próbuje zyskać przewagę dla swojej drużyny fot. kadr z filmu zlotowego
A jednak coś tam było! Pytania z książki "PS i człowiek z UFO" fot. Czesio1
Dwie ekipy w oddali fot. kadr z filmu zlotowego
Po drodze należało dobrze przyjrzeć się mapie, ale uważać również na pozostawione w terenie znaki.
Jest znak na drodze! fot. kadr z filmu zlotowego
Kolejny punkt odnaleziony! fot. kadr z filmu zlotowego
Pytania z książki "PS i tajemnica tajemnic" fot. Czesio1
I znowu znak na drodze fot. kadr z filmu zlotowego
I punkt ukryty głęboko w dziupli drzewa fot. kadr z filmu zlotowego
Pytania z książki "Wyspa złoczyńców" fot. Czesio1
Pytania z książki "Wyspa złoczyńców" fot. Czesio1
Ostatni odnaleziony punkt fot. kadr z filmu zlotowego
Pytania z książki "PS i zagadki Fromborka" fot. Czesio1
Konkurs wywołał wiele emocji, które towarzyszyły nam przy wieczornym ognisku. A było to ognisko wyjątkowe pod względem akompaniamentu – na gitarach grali nam zarówno słowik, jak i Marysia, także muzycznie na bogato. I tak przy blasku ogniska dyskutowaliśmy, śpiewaliśmy i bawiliśmy się, korzystając z uroków lata i normalności, które wreszcie nastały.
Kolejny dzień zlotu, 5 czerwca, sobota już od rana zapowiadała się piękna i upalna. Na ten dzień główny planista i strateg zlotowy Naczelnik Czesio Pierwszy zaplanował zwiedzanie Kwatery Głównej Niemieckich Wojsk Lądowych (OKH) w Mamerkach, obiad w Karczmie Węgorzewo oraz zwiedzanie Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie.
Pobudka była około godziny ósmej. Sokole Oko wraz z Vasco, który pracował do późna w nocy, jeszcze spali. Moja i Beatki krzątanina zmusiła ich do przerwania słodkiego snu, mam nadzieje, że nie mają nam tego za złe. Za ścianą domku również nie było słychać chrapania TomaszKa, znaczy się tam też nie śpią. Po porannej toalecie i śniadaniu była wspólna kawa na tarasie domku z Eksploratorem 63. W domku na przeciwko VdL wraz z rodziną i Konfiturkiem również krzątali się na swoim tarasie.
Tego dnia mieliśmy do pokonania około 85 km do Mamerek gdzie byliśmy już umówieni na zwiedzanie z przewodnikiem od godziny 11–tej. Około godziny 9.15 wszyscy po śniadaniu i porannych ablucjach byli już gotowi do wyjazdu. Kto znał trasę wyjechał wcześniej. Główna kolumna złożona z pięciu pojazdów wyruszyła razem.
Pierwszy ruszył Naczelnik Czesio Pierwszy następnie za jego wehikułem ustawiły się pojazdy słowika, VdL–a, Pitera i panny Moniki. Na polnej drodze z ośrodka PTTK do miejscowości Ukta wznieciliśmy takie tumany kurzu i pyłu, że momentami nie było widać maski własnego pojazdu, jakby co najmniej kolumna czołgów wyruszyła ku granicy rosyjskiej. I tak pewnie zostało to odebrane przez radzieckiego satelitę szpiegowskiego który w pewnym momencie zakłócił pracę GPS-a Naczelnika który ni z gruszki ni z pietruszki zjechał z głównej trasy w miejscowości Piecki i zaliczył objazd po osiedlach by następnie powrócić na drogę główną około czterysta metrów dalej od zjazdu. Na objeździe spotkał nas niecodzienny widok, czworonożny pieszy jorkopodobny spacerowicz idący środkiem ulicy i ani mu się śniło zejść na chodnik. Uczynił to jednak z oporami i widocznym zdziwieniem na psiej mordce skąd tu tyle pojazdów. Po powrocie na główny szlak droga wiodła przez malownicze obszary leśne i polne w kierunku Mrągowa oraz Kętrzyna. Wehikuł Naczelnika pędził przed siebie a pozostali za nim by na umówioną godzinę dotrzeć do Mamerek.
Na miejsce dotarliśmy na czas, nie było problemu z zaparkowaniem samochodów. Po zakupieniu biletów udaliśmy się wraz z przewodnikiem na zwiedzanie kompleksu.
Zlotowicze w Mamerkach fot. TomaszK
Wejście do Centrum Dowodzenia i Łączności Kwatery Głównej Niemieckich Wojsk Lądowych w Mamerkach fot. Aldona
Pierwsze kroki skierowaliśmy do dwóch bunkrów w których mieściło się Centrum Dowodzenia i Łączności w których przygotowano kilka makiet, właśnie tam odbierano meldunki z frontu i decydowano o kolejnych krokach poszczególnych armii.[/b][/size]
Zlotowicze wsłuchani w opowieści przewodnika fot. VdL
Centrum Dowodzenia i Łączności Kwatery Głównej Niemieckich Wojsk Lądowych w Mamerkach fot. Aldona
Centrum Dowodzenia i Łączności Kwatery Głównej Niemieckich Wojsk Lądowych w Mamerkach fot. Aldona
Centrum Dowodzenia i Łączności Kwatery Głównej Niemieckich Wojsk Lądowych w Mamerkach fot. Aldona
Wartą uwagi atrakcją jest możliwość przejścia podziemnym tunelem o długości około 30 metrów, który łączy oba obiekty. Wszędzie panowały przejmujący chłód i wilgoć. Kolejną atrakcją była wspinaczka na jeden z potężnych bunkrów, co też uczyniła część dorosłych zlotowiczów oraz dzieci. Po zejściu z bunkra zostało wykonane wspólne zdjęcie.
Tunel w bunkrze fot. Aldona
Wspinaczka na jeden z bunkrów fot. TomaszK
Wspinaczka na jeden z bunkrów fot. Piter
Zbiorówka przed bunkrem fot. TomaszK
Schron obronny fot. Aldona
Następnie kierunek zwiedzania prowadził do Muzeum II Wojny Światowej. Muzeum stanowi budynek w którym przygotowano kilka wystaw. W środku zobaczymy m.in.: tablice informacyjne przybliżające historię frontu wschodniego, wystawę o Kanale Mazurskim, replikę okrętu U–Boot, makiety: bitwy pod Kurskiem (24 ㎡) oraz bitwy o Stalinigrad (16 ㎡), wystawę poświęconą Bursztynowej Komnacie oraz jej replikę.
Hitler, Goebbels i Mussolini w Mamerkach fot. Aldona
TomaszK i Czesio w Mamerkach fot. TomaszK
V2, pierwszy w historii, udany konstrukcyjnie, rakietowy pocisk balistyczny fot. Aldona
Replika okrętu U-boot fot. Aldona
Replika okrętu U-boot fot. Aldona
Replika okrętu U-boot fot. Aldona
Makieta bitwy o Stalingrad fot. Aldona
Makieta bitwy o Stalingrad fot. VdL
Makieta bitwy o Stalingrad fot. VdL
Makieta bitwy o Stalingrad fot. Aldona
Makieta bitwy o Stalingrad fot. Aldona
Makieta bitwy pod Kurskiem fot. VdL
Makieta bitwy pod Kurskiem fot. VdL
Makieta bitwy Kurskiem fot. VdL
Makieta bitwy pod Kurskiem fot. VdL
Bursztynowa Komnata fot. Aldona
Bursztynowa Komnata fot. Aldona
Skąd pomysł aby poświęcić wystawę Bursztynowej Komnacie? Ano stąd, że więziony w Barczewie nadprezydent Prus Wschodnich Erich Koch zeznał, iż ukryta jest w bunkrach w Mamerkach. Komnaty jednak do dziś nie odnaleziono. Mi osobiście najbardziej podobały się makiety bitew.
Tablica informująca o stratach Wehrmachtu w czasie II Wojny Światowej fot. Aldona
Królewiec fot. Aldona
Obok budynku muzeum znajduje się 38 metrowa wieża, niestety zabrakło już czasu na wejście do góry, gonił nas obiad, mieliśmy do pokonania około 11 km do Karczmy Węgorzewo w Węgorzewie. W muzeum pożegnaliśmy przewodnika i udaliśmy się do zaparkowanych wehikułów.
Na obiad do Węgorzewa przybyliśmy o umówionej porze. Karczma okazała się bardzo przestronna i klimatyczna, o wystroju wykonanym z drewna, nad kominkiem na ścianach wisiały wysuszone łodygi jakichś roślin, które wywołały zainteresowanie części zlotowiczów i nie wiem czy udało się odgadnąć co to jest.
Obiad był smaczny i bardzo ładnie podany choć co niektórym było za mało.
Danie dziecięce w Karczmie w Węgorzewie fot. Czesio1
Danie główne w Karczmie w Węgorzewie fot. Czesio1
Po obiadku była chwila czasu którą można było wykorzystać na lody lub kawę. Co też część zlotowiczów uczyniła.
Maja Czesiowa z porcją lodów fot. Czesio1
Po lodach teleportowaliśmy się pod Muzeum Tradycji Kolejowej, jako, że był jeszcze czas rozłożyliśmy się na trawniku jak bezdomni, kto chciał to leżał lub siedział.
"Bezdomni" na trawniku przy Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Czesio1
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Aldona
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Czesio1
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Aldona
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Aldona
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Aldona
O umówionej godzinie podeszła do nas przewodniczka muzeum i z miejsca ochrzciła Czesia Pierwszego Naczelnikiem.
Zlotowicze wsłuchani w opowieści Pani Przewodnik[/b] fot. Aldona
Zlotowicze wsłuchani w opowieści Pani Przewodnik fot. TomaszK
Dawne tory kolejowe w Węgorzewie fot. Aldona
Semafory w Węgorzewie fot. Aldona
Drezyna kolejowa fot. Czesio1
Samo muzeum działa w budynku dworca kolejowego uratowanego przez grupę pasjonatów i byłych kolejarzy od całkowitej ruiny. Wewnątrz pomieszczeń stacyjnych został zgromadzony bogaty zbiór zabytkowych urządzeń, narzędzi, a także rozkładów jazdy, fotografii, map dokumentujących historię kolejnictwa dawnych Prus Wschodnich, dzisiejszego województwa warmińsko-mazurskiego i Suwalszczyzny.
Wyjście na perony fot. Aldona
Stacja Węgorzewo fot. Aldona
Stara mapa okolic Węgorzewa fot. Piter
Węgorzewo fot. Piter
Stacja Węgorzewo fot. Aldona
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Aldona
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Aldona
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Aldona
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Aldona
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Aldona
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Aldona
Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Aldona
Starsi zlotowicze zapewne jeszcze pamiętają większość tych eksponatów z czasów minionej epoki gdy były użytkowane na kolei. Słowikowi najbardziej spodobała się dawna poczekalnia dworcowa, postanowił przypomnieć sobie jak to się drzemało na ławie w oczekiwaniu na swój pociąg.
Słowik na ławeczce PKP w Węgorzewie fot. Piter
Aldona i Pani Piterowa w poczekalni w Węgorzewie fot. Piter
W poczekalni znajdowała się wystawa zdjęć ukazujących kolejnictwo w wydaniu artystycznym. Zdjęcia były naprawdę świetne. Mi osobiście najbardziej podobały się makiety pociągów. W szczególności makieta Ganza SN61. Do dzisiaj pamiętam podróże tym pociągiem do dziadków na Kaszuby.
Makieta lokomotywy fot. Aldona
SN 61 Ganz fot. Piter
Zestaw takich dwóch autobusów szynowych po końcach i dwóch wagoników po środku kursował m.in. na trasie Gdynia – Chojnice z zawrotną prędkością 35-40 km na godzinę. W środku pracownicy wracający lub jadący do pracy grali w karty a grupki młodzieży z tobołkami siedziały na stopniach otwartych drzwi, grały na gitarach i śpiewały w drodze na wakacje. Takich Ganzów na polskich szlakach kolejowych kursowało 250 sztuk.
Muzeum generalnie jest bardzo skromne, niedofinansowane, prowadzone przez fundację non profit. Po sposobie przedstawiania atrakcji muzeum przez pracowników widać było, że to prawdziwi pasjonaci zakochani w tym co robią. Emerytowany kolejarz z 30–to letnim stażem nawet nie zauważył, że minęła godzina zamknięcia muzeum, 17–ta i dalej z przejęciem opowiadał o eksponatach.
Wpis forowy w pamiątkowej księdze w Muzeum Tradycji Kolejowej w Węgorzewie fot. Czesio1
W końcu jednak zakończyła się wizyta w muzeum a zarazem zaplanowana część dnia. Kto chciał mógł udać się indywidualnie do bazy w Ukcie lub wybrać się na dalsze zwiedzanie okolicy. VdL że swoją załogą pojechali zobaczyć olbrzymią śluzę na niedokończonym przez Niemców Kanale Mazurskim, pozostali uczestnicy wyprawy powrócili do Ukty.
Nie obyło się bez niespodzianek. Iryckim odmówił posłuszeństwa rozrusznik w aucie, lecz pomimo awarii to dobry samochód skoro dali radę przewieść w bagażniku w tajemnicy przez pół Polski słonia i żyrafę do Kadzidłowa.
Konfiturek zgubił saszetkę z dokumentami i jak ten pan Hilary co zgubił okulary przeszukał domek i auto którym jechał by w końcu znaleźć je w przepastnych czeluściach swego plecaka.
I to by było na tyle, więcej grzechów nie pamiętam, mam nadzieję, że wiernie przedstawiłem to co się działo tego dnia. Sobotni wieczór to już samochodzikowy konkurs, ognisko, hulanki i swawole do późna w nocy w bazie w Ukcie.
Każdy na swój sposób chciał wykorzystać ostatnie wspólne chwile przed powrotem do domu.
Po zwiedzaniu kompleksu bunkrów w Mamerkach i wizycie w Muzeum Kolejnictwa w Węgorzewie, odczuwając lekki niedosyt mazurskiej przygody, my: Vdl-owie, Konfiturek i Sokole Oko udaliśmy się do Leśniewa Górnego spenetrować tajemniczą śluzę i zarazem ponurą pozostałość po dominacji III Rzeszy Niemieckiej w Europie.
Śluza w Leśniewie Górnym fot. VdL
Śluza w Leśniewie Górnym fot. VdL
"Monumentalna, ponura, tajemnicza ale i fascynująca. Pozostałość po dominacji III Rzeszy w Europie jest też symbolem tajemniczości, jaka towarzyszy Kanałowi Mazurskiemu. Dlatego będąc w tym rejonie Mazur warto obejrzeć zaporę na tym obiekcie. Potężna, betonowa budowla, ze śladami pozostałościami symboliki III Rzeszy – jeszcze do teraz budzi grozę i atmosferę tajemniczości, która towarzyszy domysłom nad faktycznym planem rozbudowy Kanału Mazurskiego. Czy miały być w okolicy budowane łodzie podwodne, które właśnie Kanałem Mazurskim mogły docierać do Morza Bałtyckiego? Czy może Niemcy planowali całkiem inną inwestycję i właściwie dlaczego stworzono tak monumentalną budowlę jak ta zapora?
Śluza w Leśniewie Górnym ma 46 metrów długości, 7,5 metra szerokości i 17-metrowy spad. Została ukończona w około 30% (70 % wg innych danych). Na frontowej ścianie śluzy widać wgłębienie, w którym miał być umieszczony symbol niemieckiego orła. Obecnie na terenie śluzy działa park linowy. Można dzięki temu specjalnym pomostem dotrzeć na górę tego obiektu i obejrzeć jego monumentalną formę lub skorzystać z bardziej ekstremalnych przygód, korzystając ze zjazdów po linach. Jest to też pewna forma zwiedzenia tego obiektu. Na pewno skorzystanie z parku linowego pozostawia niezapomniane wrażenia.
Śluza jest elementem tajemniczego Kanału Mazurskiego. Do dziś nie wiadomo jaki konkretny cel wyznaczyli temu obiektowi Niemcy. Projekt budowy Kanału Mazurskiego pojawił się już pod koniec XIX wieku – jako szlaku łączącego jeziora mazurskie z Bałtykiem. Chodziło o szybkie spławianie drewna w kierunku bałtyckich portów oraz o rozwój turystyki. Myślano również o wykorzystaniu wody do tworzenia energii elektrycznej. W czasie konfliktów wojennych kanał nabrał innego, bardziej militarnego znaczenia.
Jeden z ostatnich projektów technicznych wskazuje, że zaplanowano budowę dziesięciu stopni wodnych o spadkach od 5 do 17 metrów. Budowa kanału ruszyła w 1911 r. Pracę jednak wstrzymano w momencie wybuchu I wojny światowej. Do idei budowy tego obiektu powrócono w 1934 r. Wówczas kanał stał się tajnym projektem. Jednak ponownie realizację tego planu przerwano w 1942 r.
Długość kanału od miejscowości Mamerki do rzeki Łyny w Obwodzie Kaliningradzkim wynosi 51 km. Po polskiej stronie znajduje się 22 kilometry kanału. Obiekt składa się z 10 śluz i dwóch jazów walcowo-ruchowych. Jest to konstrukcja betonowa o ręcznym napędzie mechanizmów."
Następnie pojechaliśmy do Wojnowa, gdzie oglądaliśmy, niestety tylko z zewnątrz, pięknie położony nad jeziorem Duś - Klasztor Żeński Staroobrzędowców oraz cmentarz. Klasztor znajduje się na końcu wsi z prawej strony. Zabudowania otacza murek ze skromną bramą. Wokół podwórza ciągną się budynki zakonne i gospodarcze.
Klasztor Żeński Staroobrzędowców w Wojnowie fot. VdL
Jezioro Duś fot. VdL
Na cmentarzu znajduje się 40 miejsc pochówku mniszek. Groby zdobią charakterystyczne białe krzyże z poprzeczną ukośną belką. Na niektórych nagrobkach można przeczytać nazwiska sióstr oraz daty urodzenia i śmierci. Napisy są w języku polskim i starocerkiewnosłowiańskim. Pochowane są tu m.in. Paulina Szczerbakowska (1887-1959), Helena Stopka (1913-2005) Anna Epomin (1894-1987). Spoczywa tu także Afimia Kuśmierz - ostatnia z sióstr z Wojnowa, która zmarła w 2006 roku.
Na wojnowskim cmentarzu pochowany jest również Leon Podejko-Ludwikowski (1920-2002), długoletni opiekun klasztoru. To członkowie jego rodziny stali się spadkobiercami klasztoru, gdy zmarła ostatnia zakonnica.
Cmentarz nad jeziorem Duś fot. VdL
Jezioro Duś fot. VdL
Jezioro Duś fot. VdL
Cmentarz nad jeziorem Duś fot. VdL
Cmentarz nad jeziorem Duś fot. VdL
Nieopodal również w Wojnowie udało nam się zobaczyć drewnianą Cerkiew Zaśnięcia Matki Bożej w Wojnowie. Wzniesiona została w latach 1921-1923. Zbudowana jest na wzór rosyjskich cerkwi z okolic Tweru, skąd pochodził Aleksander Awajew, inicjator budowy cerkwi, który był prawosławnym proboszczem w Wojnowie aż do 1956 roku.
Jego wiernymi byli staroobrzędowcy, którzy zachowując swój obrządek powrócili na łono prawosławia.
Starobrzędowcy (starowierzy, filiponi) to prawosławni, którzy odrzucili reformy w prawosławiu wprowadzone w XVII wieku. Na Mazurach w latach 1830-1832 założyli kilkanaście wsi, między innymi Wojnowo koło Rucianego - Nidy.
Drewniana Cerkiew Zaśnięcia Matki Bożej w Wojnowie fot. VdL
"Czy któryś z Was, moi drodzy Czytelnicy, lubi rozwiązywać szarady i krzyżówki? (...)
Nie można w balii przepłynąć oceanu. Na to, aby dokonać czynu podobnego do Teligi czy Baranowskiego, trzeba mieć patent kapitana i długo terminować w klubach żeglarskich. Aby zdobywać szczyty gór, należy najpierw trenować w klubach wspinaczki wysokogórskiej. Wielką przygodę w dżunglach afrykańskich znajdzie dziś nie włóczęga, ale lekarz, który jedzie do Afryki walczyć z chorobami tropikalnymi. (...)
Lecz pan Tomasz jest historykiem sztuki. To człowiek rozmiłowany w historii. Jego broń to wiedza i umiejętność posługiwania się nią. Aby więc przeżyć podobne przygody, trzeba zgromadzić najpierw duży zasób wiedzy. I taka jest prawda o współczesnej przygodzie!" Zbigniew Nienacki - "Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic"
Rozmaite konkursy urozmaicają nasze zloty. Bardzo często trzeba się podczas nich wykazać specjalistyczną wiedzą faktograficzną z zakresu serii książek o przygodach Pana Samochodzika. Na końcu oczywiście i tak najczęściej wygrywa Yvonne lub Czesio – o ile oczywiście to nie oni są twórcami danego konkursu. Poza zagorzałymi fanami i wytrawnymi konkursowiczami w zlotach biorą jednak udział osoby, których przygoda z panem Tomaszem, a czasem właściwie w ogóle przygoda jako taka, dopiero się zaczyna. Dla dzieci i młodzieży część pytań dotyczących książek Nienackiego jest zwyczajnie jeszcze zbyt trudna.
Od kilku zlotów, często wspólnie z oldmalarzem, proponowałem dodatkowo zabawy terenowe – nocne marsze na orientację połączone z zagadkami. Choć dotychczasowe edycje kończyły się pełnym sukcesem, to jednak taka zabawa wymaga relatywnie dobrej kondycji. Nie wszyscy mogą więc wziąć w niej udział. Nocne wędrówki z mapą i latarką są zbyt wyczerpujące – zarówno dla tych nieco starszych, jak i najmłodszych.
Z tego względu podczas zlotu w Krutyni – za radą Czesia – zaproponowałem nieco inną konwencję. Podczas zabawy należało odszukać wprawdzie 12 punktów wskazanych na mapie, ale były one położone w samym ośrodku bądź w niewielkiej odległości od niego. Bawiliśmy się w dzień, a każdemu pytaniu dotyczącemu Pana Samochodzika towarzyszyło wyzwanie lub zagadka wymagająca zastanowienia się, inwencji, a nie dokładnej znajomości przygód pana Tomasza. No i wreszcie tak postaraliśmy się sformować drużyny, aby w każdej z nich znalazła się młoda zlotowiczka lub jeden z młodszych zlotowiczy. Dzięki takim założeniom niemal wszyscy uczestnicy zlotu wzięli udział w zabawie. Dołączył TomaszeK, na ogół niechętny nocnemu bieganiu po lesie. Z mapą w teren ruszył również nasz nieodżałowany Eksplorator63.
Po zakończonych zmaganiach wszyscy zebraliśmy się wspólnie w namiocie nieopodal miejsca na ognisko, aby podsumować wyniki gry terenowej.
PiTT przedstawia wyniki gry terenowej fot. Piter
W zabawie wzięło udział 7 drużyn, które zmierzyły się z 24 zadaniami. W każdej z lokalizacji, którą należało odnaleźć, ukryte było pytanie dotyczące jednego z 12 tomów serii o Panu Samochodziku oraz pytanie towarzyszące.
Okazało się, że pytania dotyczące „Wyspy złoczyńców” oraz książki „Pan Samochodzik i Templariusze” nie sprawiły zbytniego problemu uczestnikom. Z kolei w ramach bloku pytań ogólnych najbardziej kreatywna drużyna wymieniła na przykład aż 14 urządzeń zasilanych bateryjnie. Nieco trudniejsze okazało się podanie wszystkich sposobów przemieszczania się po wodzie, które wspomniane są w „Księdze strachów”: wehikuł, ford Fryderyka, kajak Hildy, kajak pneumatyczny Kasi o nazwie Salamandra, gumowa dmuchana łódeczka/ponton Fryderyka.
Wszyscy wsłuchani w głos PiTTa fot. Piter
Wyzwaniem dla inwencji uczestników okazało się także – również związane z opowieścią o tajemniczych szachownicach – ułożenie limeryka zaczynającego się od słów „Zachciało się raz... (i tu imię członka drużyny)”. Rezultat przerósł jednak oczekiwania organizatora. Limeryki okazały się świetne i autentycznie zabawne. Wszystkie odpowiedzi na to pytanie zostały publicznie odczytane, a zlotowicze nagrodzili twórców gromkimi brawami.
Pytanie o worki z węglem porzucone w okolicy dworu w Janówce, bagaż fałszywego Pigeona, prośba o wymienienie jak największej liczby gatunków drzew czy części roweru były następnymi z wyzwań, które zostały omówione podczas podsumowania konkursu. Należało wykonać też jak największy węzeł na kawałeczku linki (co przecież wprost wiąże się z „żeglarskimi” tomami serii, których akcja rozgrywa się w dużej części na mazurskich jeziorach), a także odszukać 10 niewielkich kamyczków, które odpowiadały 10 fałszywym rubinom podłożonym przez Baturę i Cagliostra do schowka we Fromborku. Odliczenie 10 kamyczków okazało się nie takie proste – jedna z drużyn dołączyła ich 11.
PiTT przedstawia wyniki gry terenowej fot. Piter
Część spośród uczestników w emocjonalny sposób przyjęła omówienie pytań dotyczących ostatniego tomu o przygodach pana Tomasza – „Pan Samochodzik i człowiek z UFO”. Okazało się, że wskazanie tych sytuacji fabularnych, w których Ralf Dawson udzielił pomocy Tomaszowi, wcale nie było takie łatwe. Najlepszą wiedzą na temat tej książki popisał się Czesio, udowadniając tym samym, że wielokrotnie przez niego wygłaszane krytyczne uwagi na temat tej pozycji stanowią w istocie starannie opracowaną pozę, pod którą kryje się prawdziwy fan również 12 tomu serii.
Po prezentacji pytań i omówieniu odpowiedzi nadszedł czas na ogłoszenie wyników.
3 miejsce – drużyna „Tajemnicze blondynki”: panna Monika, Zaliczka, Beata
2 miejsce – drużyna „Bajeczka”: słowik, Marzena i Maja
1 miejsce – drużyna „Trójca świetlna”: Vasco, Psycholog, Marysia, irycki
Wszyscy uczestnicy otrzymali słodkie nagrody, a następnie najmłodsi dodatkowo upominek-niespodziankę z inicjatywy panny Moniki – zlotowe koszulki z własnymi imionami.
PiTT przedstawia wyniki gry terenowej fot. Piter
Gra terenowa była świetną zabawą fot. Piter
W tak miłych okolicznościach, gdy zlotowicze cieszyli się swoim towarzystwem, wynikami gry terenowej, nagrodami, nadszedł najlepszy moment na to, aby docenić Czesia za organizację wspaniałego zlotu. Hanka wręczyła Czesiowi upominek, a wszyscy nagrodzili jego zaangażowanie owacją, rzecz jasna na stojąco.
Wręczenie upominku Czesiowi fot. Piter
Na tym jednak nie koniec gier i zagadek tego dnia. Czesio przygotował bowiem kolejną zabawę – konkurs 1 z 10. Uczestnicy tego konkursu zasiedli przy stołach, a przed każdym umieszczona została liczba dopuszczalnych błędów, malejąca w wypadku błędnej odpowiedzi. Osoba, która udzieliła poprawnej odpowiedzi, mogła wskazać uczestnika, który następnie otrzymywał pytanie.
Konkurs 1 z 10 fot. Piter
Odczytywane przez Czesia z kolejnych karteczek pytania siały spustoszenie wśród uczestników konkursu. W ogniu pytań kolejne osoby udzielały błędnych odpowiedzi i odpadały z dalszej rywalizacji. Aż wreszcie na placu boju pozostał niepokonany Vasco, który tym samym nie dość, że był członkiem zwycięskiej drużyny w grze terenowej, to jeszcze wygrał w konkursie 1 z 10!
Konkurs 1 z 10 fot. Piter
Konkursy podczas zlotów to nie tylko okazja do świetnej zabawy, ale także do wykazania się wiedzą i kreatywnością. Są zatem - zgodnie ze słowami narratora powieści „Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic” – prawdziwą współczesną przygodą...
Stanowczo za krótkie Czesio planuje te zloty. Nawet się nie zorientowaliśmy jak minął nam wspólny tydzień. Czerwcowa niedziela zapowiadała się niezwykle słonecznie i ciepło. Tym trudniej nam było szykować się do odjazdu. Nie spiesząc się zbytnio upychaliśmy walizki w samochodach.
Wehikuł PiTTa gotowy do odjazdu i na...kolejną edycję Złombolu fot. Piter
Postanowiliśmy przygotować sobie wspólne śniadanie by posilić się przed podróżą do domu. Na stole pojawiła się oczywiście jajecznica.
Nie było z nami Mysikrólika, więc ktoś inny, a ściślej rzecz ujmując Marzenka VdL-owa zajęła się przyrządzeniem tej potrawy aby tradycja została podtrzymana. Po śniadaniu posprzątaliśmy nasze domki. Jeszcze spacer na pomost by móc ostatni raz popatrzeć na Krutynię. Zanim nasz nieodżałowany Eksplorator zwinął nasz forowy baner, który witał przyjezdnych przywieszony do balustrady jednego z domków, zrobiliśmy sobie pożegnalne zdjęcie.
Ostatnia wspólna fotka fot. TomaszK
Kończyła się nasza mazurska przygoda. Pewnie każdy z nas jadąc do domu wspominał wspólnie spędzone chwile: spływ Krutynią, nocleg na Czarcim Ostrowie, ogniska, zwiedzanie ciekawych miejsc, grę terenową, wspólne biesiady podczas których planowaliśmy kolejne zloty. Oby czas szybko mijał, byśmy znów mogli założyć forowe koszulki i wyruszyć wspólnie na poszukiwanie przygód.