POLEXIT!
... To live is to die... - Cliff Burton
volenti non fit iniuria!
When you walk through a storm, Hold your head up high, And don`t be afraid of the dark. At the end of a storm, There`s a golden sky...
Nie chcę pani schlebiać, ale jest pani uosobieniem przygody. Gdy patrzę na panią łowiącą ryby, pływającą po jeziorze, nie wyobrażam sobie, aby istniała bardziej romantyczna dziewczyna.
W niedzielne popołudnie po sutym obiedzie postanowiliśmy zostać jeszcze kilka chwil we fromborskiej restauracji. Poprosiliśmy obsługę jadłodajni o udostępnienie nam jeszcze stolików przez kilkanaście minut a ponieważ klientów już prawie nie było uzyskaliśmy bezproblemową zgodę. W planie mieliśmy odegrać trzy książkowe scenki z udziałem Tomasza (Ater), Pietruszki (zbychowiec), Cagliostro (Czesio1), Marczaka (TomaszK), panny Ali (Hanka) oraz kelnerki (Agnieszka PiTTowa). Reżyserem ujęć była Yvonne natomiast operatorem kamery Vasco.
Nie mnie oceniać jak zagrali aktorzy (byłem bowiem jednym z nich), ale nagranie tych kilku książkowych scenek było świetną zabawą. Dzięki nim mogliśmy przez chwilę poczuć się jak główni bohaterowie twórczości Nienackiego.
Aktorzy przygotowują się do gry fot. Konfiturek
Reżyser Yvonne tłumaczy zbychowcowi czyli Pietruszce
co ma zagrać w tym ujęciu fot. Konfiturek
Asystent ekipy filmowej Psycholog pomaga uprzątnąć
zbędne rekwizyty fot. Konfiturek
Operator kamery również grzeje sprzęt fot. Konfiturek
W rolę Cagliostro wcielił się Czesio1 fot. Konfiturek
Tomasza zagrał Ater fot. Konfiturek
„Wiemy dużo o życiu Kopernika i jego dziele, ale w którym miejscu dokonał swego odkrycia, które wstrząsnęło światem? Gdzie znajdowało się jego obserwatorium?
Przybywając do Fromborka wiedziałem, że będę musiał otrzeć się i o te zagadki. Nie byłem uczonym mężem, nie moim zadaniem było je rozwiązać. Ale z szacunkiem i podziwem spoglądałem na uczonych myśląc o wielu przyjemnościach, jakich mi dostarczą rozmowy z nimi.
Jedynym zgrzytem w tej miłej dla mnie atmosferze było zjawienie się w jadalni magistra Pietruszki. Wszedł, zobaczył mnie i na moment aż zdrętwiał.
Uprzejmie przywołałem go do stolika i przedstawiłem Cagliostra, który jadł ze mną śniadanie.
Pietruszka był niskim, chudym młodzieńcem o długich jasnych włosach i orlim nosie. Wyglądał jak Chopin, nosił okulary o grubych szkłach, ale nie kryły one jego podejrzliwych, małych, świdrujących oczek.
Z wykształcenia, podobnie jak i ja, był historykiem sztuki i świetnym znawcą flamandzkiego malarstwa. Ale odkąd na strychu pewnego kościoła odkrył obraz z pracowni Rubensa, ubzdurał sobie, że ma zdolności detektywistyczne.
— Nie obawiaj się — powiedziałem do niego na wstępie. — Nie przyjechałem, aby odebrać ci sprawę Koeniga. Mam opracować przewodnik po Fromborku.
— Wiem — burknął niegrzecznie. — Dyrektor Marczak poinformował mnie o tym telefonicznie. Ja zacząłem sprawę skarbów Koeniga i ja ją zakończę.
Pietruszka równie podejrzliwie odniósł się i do Cagliostra.
— Przepraszam, a kim pan jest? Bo podczas prezentacji jakoś nie dosłyszałem...
— Jestem Cagliostro, mistrz czarnej i białej magii — odrzekł dumnie.
Pietruszka myślał, że kpimy z niego.
— Pan... uprawia kuglarstwo? — wyjąkał poirytowany.
— Tak — skinął głową Cagliostro.
— Sztuczki magiczne, hokus-pokus? — upewniał się Pietruszka.
— Tak — znowu przytaknął Cagliostro. I dodał: — Jestem również różdżkarzem. Przy pomocy różdżki można odkrywać ukryte skarby.
Podejrzliwość Pietruszki dosięgła zenitu.
— Różdżka? — upewnił się. — Różdżka do wykrywania skarbów? A więc, Tomaszu, skoro jesteś z tym panem, to znaczy, że przybyłeś tu w złych zamiarach.
Wzruszyłem ramionami.
— Pan Cagliostro raczy żartować — oświadczyłem zakłopotany. — Czy wierzysz, że przy pomocy różdżki można znaleźć skarby?
Magister Pietruszka zastanowił się, co widać było wyraźnie po głębokiej zmarszczce, która przeorała jego łysiejące czoło.
— Różdżka? — zastanawiał się głośno. — Hm, kto wie, czy coś takiego nie mogłoby się okazać przydatne.
— Jestem do usług — ochoczo zgłosił swą gotowość Cagliostro. Ale magister Pietruszka tylko zamachał rękami.
— Nie, nie. Nie potrzebuję pomocników.”
W jadalni pojawia się Pietruszka fot. Konfiturek
Przepraszam, a kim pan jest? Bo podczas prezentacji
jakoś nie dosłyszałem... fot. Konfiturek
Jestem Cagliostro, mistrz czarnej i białej magii fot. Konfiturek
Reżyser w rozmowie z Cagliostro przed kolejną scenką fot. Konfiturek
Reżyser w rozmowie z Cagliostro przed kolejną scenką fot. Konfiturek
„Weszliśmy do kawiarni, mieszczącej się w obskurnym podłużnym baraku. Zamówiliśmy dwie duże kawy dla mnie i dla panienki. Cagliostro poprosił tylko o szklankę wody, co jak się później okazało, nie było bez znaczenia.
— Jak pani na imię? — wciąż zagadywał panienkę.
— Ala.
— Ala? Bardzo ładne imię — zachwycił się Cagliostro. — Przypominają mi się natychmiast moje beztroskie szkolne lata i elementarz Falskiego, w którym na pierwszej stronie figurowało imię „Ala”. Pamiętam, jak wkuwałem: „Ala ma kota”.
Dodałem:
— A dalej czytaliśmy w elementarzu: „To As”. I jeszcze dalej: „To As Ali”.
Cagliostro spojrzał na mnie uważnie, a zarazem ostrzegawczo, jakby chciał dać mi do zrozumienia: „Nie wymawiaj tego imienia nadaremnie”. Nie chciał się narazić Asowi i jego żelaznym łapom.
A ja powtórzyłem:
— To As Ali...
I coś mnie tknęło. Jakaś myśl, wspomnienie, reminiscencja jakiegoś przeżycia. Dlaczego ta dziewczyna wydawała mi się znajoma? Przecież nigdy w życiu jej nigdzie nie widziałem, nie spotkałem. A jednak jak-bym już ją widział, a może... słyszał? No tak. Przecież to chyba jej głos płynął do mnie z tajemniczego Asa. O rany, czyżby to była ona? Tajemnicza dama z groźnego pojazdu?...
Być może Ala zdawała sobie sprawę z narastających we mnie podejrzeń. Uśmiechnęła się zalotnie do Cagliostra i powiedziała szybko:
— A pan jest naprawdę iluzjonistą? Naprawdę zna pan sztuki magiczne? Niech pan zrobi jakąś sztuczkę, bardzo proszę...
— Ach, sztuki magiczne wymagają wielkiej koncentracji umysłu — oświadczył mistrz. — Pani pozwoli, że się trochę skupię nad gazetą.
Wyciągnął z kieszeni tygodnik ilustrowany, zdaje się, że „Zwierciadło”. Przez chwilę go kartkował, przewracając strona po stronie. Ale nigdzie dłużej nie zatrzymywał się wzrokiem.
Podeszła do nas kelnerka, niosąc na tacy dwie filiżanki kawy i szklankę wody.
— Dla kogo kawa, a dla kogo woda? — zapytała.
— Dla mnie i dla pani kawa — powiedziałem.
— A szklanka wody dla mojej gazety — powiedział Cagliostro zwijając gazetę w rulon.
Kelnerka uśmiechnęła się, myśląc, że Cagliostro robi głupie dowcipy.
A on wziął z tacy szklankę wody i wlał ją w... rulon „Zwierciadła”. Lał tę wodę wolno, widzieliśmy wyraźnie, jak zawartość szklanki znika w rulonie i ani kropla nie wycieka na podłogę.
— No, nareszcie gazeta trochę się napiła — powiedział Cagliostro do kelnerki. I rozwinął gazetę, znowu ją kartkując.
Kelnerka stała jak skamieniała biblijna żona Lota.
— Co pan zrobił? — wydusiła z siebie.
— Jak to, co zrobiłem? — udał zdziwienie mistrz czarnej i białej magii. — To raczej ja panią zapytam: dlaczego nie przyniosła mi pani wody, a tylko pustą szklankę?
— Pan wodę wlał do gazety — odrzekła kelnerka.
— Do gazety? Pani przecież widzi, że w gazecie nic nie ma — upierał się Cagliostro, jeszcze raz kartkując tygodnik, jakby szczerze szukając w nim wody.
— Pan wlał do gazety... — niepewnie stwierdziła kelnerka.
— Do gazety? — Cagliostro znowu zrobił zdumioną minę. — W takim razie poszukamy tego, co mi pani przyniosła.
Znowu zwinął gazetę w rulonik. A potem potrząsnął nią i z gazety do szklanki wysypały się kolorowe krążki confetti.
— Oto, co mi pani podała do picia — oświadczył wręczając kelnerce szklankę wypełnioną confetti. — Bardzo proszę to odnieść do bufetu i zamiast tego proszę jednak o szklankę wody.
Kelnerka patrzyła na Cagliostra jak na zjawę. Potem nagle roześmiała się i poszła do bufetu, aby zapewne opowiedzieć bufetowej o dziwnym gościu i jego sztuczce z wodą.”
Weszliśmy do kawiarni, mieszczącej się w obskurnym
podłużnym baraku fot. Konfiturek
Zamówiliśmy dwie duże kawy dla mnie i dla panienki fot. Konfiturek
A szklanka wody dla mojej gazety fot. Konfiturek
Lał tę wodę wolno, widzieliśmy wyraźnie, jak zawartość
szklanki znika w rulonie fot. Konfiturek
Co pan zrobił? Pan wodę wlał do gazety fot. Konfiturek
Kelnerka patrzyła na Cagliostra jak na zjawę fot. Konfiturek
Kolejne wskazówki dla aktorów od reżysera fot. Konfiturek
„Dyrektor Marczak posilał się w towarzystwie Pietruszki, który miał minę bardzo markotną. Marczak klarował mu coś, co budziło niezadowolenie magistra.
— Właśnie radzę koledze Pietruszce — wyjaśnił mi Marczak, gdy pozwoliłem sobie dosiąść się do ich stolika — aby połączyć umiejętności detektywistyczne was obu, moi panowie. I szybko zakończyć sprawę poszukiwań schowków Koeniga.
— Jestem gotów — odrzekłem.
— A ja się nie zgadzam, panie dyrektorze. Odnalazłem dwie skrytki bez niczyjej pomocy i odnajdą trzecią. Niech mi pan tylko pozostawi kilka dni czasu.
Dyrektor Marczak skrzywił się z niechęcią.
— Obowiązki dyrektorskie wzywają mnie do Warszawy, a chciałbym być przy otwarciu trzeciego schowka. Czuję, że Tomasz jest już na jakimś tropie...
— Nie chcę słyszeć o żadnych tropach Tomasza — Pietruszka aż zasłonił sobie dłońmi uszy. — Czy zawiodłem pana nadzieje, dyrektorze? Czy nie odkryłem dwóch skrytek? Niech mi pan da jeszcze trochę czasu i wolną rękę.
— No, trudno — westchnął Marczak. — Skoro pan się tak upiera...
Powiedziałem w głębokim zamyśleniu, patrząc w sufit jadalni:
— Wydaje mi się, że mój kolega Pietruszka już następnej nocy odnajdzie trzeci schowek Koeniga...
— Skąd wiesz, że już wkrótce dokonam odkrycia? — zdumiał się Pietruszka.
— Czy jest pan może jasnowidzem? — podejrzliwie zerknął na mnie dyrektor Marczak.
— Czasami posiadam dar przewidywania przyszłości. I oto widzę... — mówiłem wciąż patrząc w sufit — ...oto widzę, jak magister Pietruszka odkrywa jutrzejszej nocy skrytkę pułkownika Koeniga.
— To niemożliwe! — burknął Pietruszka zdenerwowany słowami, które brał za kpinę. — Nie jestem w ogóle na tropie do skrytki.
— Ale będziesz. Wkrótce trafisz na trop — oświadczyłem zdecydowanie.
I aż do końca kolacji, chociaż zasypywali mnie pytaniami, nie odezwałem się ani słowem na ten temat.”
Właśnie radzę koledze Pietruszce, aby połączyć
umiejętności detektywistyczne was obu, moi panowie.
I szybko zakończyć sprawę poszukiwań schowków Koeniga fot. Konfiturek
Czuję, że Tomasz jest już na jakimś tropie fot. Konfiturek
Odnalazłem dwie skrytki bez niczyjej pomocy i odnajdą
trzecią. Niech mi pan tylko pozostawi kilka dni czasu fot. Konfiturek
Nie chcę słyszeć o żadnych tropach Tomasza.
Czy zawiodłem pana nadzieje, dyrektorze?
Czy nie odkryłem dwóch skrytek? Niech mi pan
da jeszcze trochę czasu i wolną rękę. fot. Konfiturek
Skąd wiesz, że już wkrótce dokonam odkrycia? fot. Konfiturek
Poniedziałkowy poranek powitał nas piękną, słoneczną pogodą. Nastał czas aby przygotować kolejny wspólny posiłek. Tym razem daniem głównym miała być jajecznica na kiełbasie na ognisku. Oczywiście głównym szefem kuchni był Mysikrólik. Nie bacząc na niewyspanie się po nocnej grze terenowej po ulicach Fromborka nasz Forowy Ogniomistrz zerwał się o poranku by rozdmuchać tlące się jeszcze iskry wczorajszego ogniska.
Ognisko powoli się rozpala fot. kadr z filmu zlotowego
Ogniomistrz Mysikrólik już gotowy fot. kadr z filmu zlotowego
Spomiędzy drobnych gałązek nieśmiało pojawił się malutki dymek co było sygnałem, że możemy rozpocząć przygotowanie składników do jajecznicy. Johny kroił kiełbaskę, Hanka obierała a Mysikrólik kroił cebulkę, a Barabasz zajął się szczypiorkiem.
Kiełbaskę kroi johny fot. kadr z filmu zlotowego
Johny zadowolony ze swojej funkcji fot. kadr z filmu zlotowego
Cebulka też się kroi fot. kadr z filmu zlotowego
Mysikrólik skupiony na krojeniu, żeby nie stracić
przy tym palca fot. kadr z filmu zlotowego
Hanka obiera cebulę fot. kadr z filmu zlotowego
Hanka obiera cebulę fot. kadr z filmu zlotowego
Twarda kobieta z tej Hanki, zamiast płakać przy cebuli
to się jeszcze śmieje fot. kadr z filmu zlotowego
Szczypiorek się kroi fot. kadr z filmu zlotowego
Barabasz również skupiony na krojeniu zieleninki fot. kadr z filmu zlotowego
Kiedy wszystko było przygotowane Mysikrólik rozpoczął swój zlotowy rytuał. Najpierw olej, potem kiełbaska, cebulka i rozbite wcześniej przez Hankę do słoika jajka.
Patelnia gotowa, można się w niej przyglądać,
może któraś z dziewczyn potrzebuje lusterka? fot. kadr z filmu zlotowego
Troszkę oleju fot. kadr z filmu zlotowego
Patelnia się grzeje fot. kadr z filmu zlotowego
Produkty gotowe do smażenia jajecznicy fot. Czesio1
Najpierw kiełbaska fot. kadr z filmu zlotowego
Kiełbaskę należy delikatnie wymieszać fot. kadr z filmu zlotowego
I podsmażyć na ognisku fot. kadr z filmu zlotowego
Dodajemy cebulkę fot. kadr z filmu zlotowego
Uff, ale dymi się fot. kadr z filmu zlotowego
Kiełbaska z cebulką już się smaży fot. kadr z filmu zlotowego
Hanka z Barabaszem rozbijają jajka fot. kadr z filmu zlotowego
Dostawa jajek! fot. kadr z filmu zlotowego
Dodajemy jajka na patelkę fot. kadr z filmu zlotowego
Mieszamy wszystko nad ogniskiem fot. kadr z filmu zlotowego
Skupienie na twarzy Mysikrólika fot. kadr z filmu zlotowego
I oto jajecznica już gotowa! Smacznego!! fot. kadr z filmu zlotowego
Nie wiem czy tym razem było „tylko” trzydzieści jaj czy też pięćdziesiąt. To jest mniej istotne. Ważniejszy jest niezaprzeczalny fakt, że jajecznica jak zwykle była PRZE–PYSZ–NA!
Jajecznica na kiełbasie na ognisku powinna się stać stałym elementem każdego zlotu. Bo jak mawiał w „Niesamowitym dworze” dyrektor Marczak: „To wspaniała i pożywna potrawa.”.
A do tego przygotowywana i spożywana w tak zacnym gronie!
Ostatnio zmieniony 18 mar 2019, 15:19 przez Czesio1, łącznie zmieniany 1 raz.
Zaraz po śniadaniu zostały ogłoszone wyniki nocnej gry terenowej, a Kapituła wręczyła nagrody.
Główna nagroda w grze terenowej fot. Konfiturek
Zawartość IV schowka pułkownika Koeniga fot. Czesio1
W skład Kapituły weszli organizatorzy konkursu: PiTT, oldmalarz i zbychowiec.
Na wstępie, z udziałem uczestników i dużymi emocjami, omówiono kolejne zagadki.
W oczekiwaniu na ogłoszenie wyników gry terenowej fot. Konfiturek
PiTT podaje rozwiązania zagadek fot. Konfiturek
PiTT podaje rozwiązania zagadek fot. Konfiturek
PiTT podaje rozwiązania zagadek fot. Konfiturek
PiTT podaje rozwiązania zagadek fot. Konfiturek
Oldmalarz wyjaśnia jeden z szyfrów zagadki fot. Konfiturek
PiTT podaje rozwiązania zagadek fot. Konfiturek
Pierwsze miejsce zajęła drużyna „Łowcy przygód” – Yvonne, Hanka, Wilhelm Tell, Sokole Oko i Czesio1, na drugim znalazł się zespół złożony z Vasco, Janusza, Barabasza i TomaszaL. Trzecie miejsce, ze szczególnymi gratulacjami za sportowe podejście, uzyskała drużyna „Trzy Cienkie Bolki i jeden As” czyli johny, Ater, Mysikrólik i Psycholog.
I już wiemy która drużyna zwyciężyła! fot. Konfiturek
Yvonne jako kapitan drużyny „Łowcy przygód" fot. Konfiturek
„Łowcy przygód" zwycięzcami nocnej gry terenowej fot. Konfiturek
Sokole Oko, Wilhelm Tell, Yvonne, Hanka i Czesio1 fot. Konfiturek
Na drugim miejscu ekipa Vasco, Barabasza,
TomaszaL i Janusza fot. Konfiturek
„Trzy Cienkie Bolki i jeden As” czyli johny, Ater,
Mysikrólik i Psycholog na trzecim miejscu fot. Konfiturek
Pamiątkowym zdjęciem zostali też uhonorowani zlotowicze, którzy pozostając w bazie, wspierali duchowo uczestników biegu – Eksplorator63, Anna, TomaszK i Agnieszka.
Pamiątkowe zdjęcie Zlotowiczów nie biorących
czynnego udziału w konkursie fot. Konfiturek
Nagrody znajdowały się w skrzyni, opisanej jako zawartość czwartego schowka pułkownika Koeniga, której zawartość została jednak podmieniona przez Baturę.
Były też nagrody dodatkowe. Anna wręczyła pamiątki Psychologowi, jako najmłodszemu uczestnikowi konkursu i PiTTowi jako głównemu organizatorowi, a zbychowiec wręczył wszystkim zabytkową monetą pojawiającą się w książce, denar Chrobrego, Princes Polonie.
Wspomnienia nocnej gry fot. Konfiturek
Zbychowiec wręcza wszystkim Zlotowiczm
unikatową monetę fot. Konfiturek
Denar Chrobrego, Princes Polonie
nagrodą od zbychowca fot. Konfiturek
Czesio1, Ater i Adam fot. Konfiturek
Czas dobrać się do skrytki pułkownika Koeniga fot. Konfiturek
Zawartość IV schowka pułkownika Koeniga fot. Konfiturek
Zawartość IV schowka pułkownika Koeniga fot. Konfiturek
Zawartość IV schowka pułkownika Koeniga fot. Konfiturek
Ostatnio zmieniony 01 sty 1970, 01:00 przez TomaszK, łącznie zmieniany 1 raz.
Niekwestionowanym hitem rozrywkowo–konkursowym zlotu fromborskiego okazała się nocna gra terenowa wymyślona i zorganizowana przez Oldmalarza i PiTTa.
Przyczyn ogromnego sukcesu gry terenowej było kilka. Primo: było to zdecydowane novum na naszych zlotach.
Secundo: gra odbywała się w nocy, co potęgowało jej atrakcyjność, tajemniczość i wzbudzane emocje.
Tertio: Zlotowicze podzieleni byli na kilkuosobowe grupy, które rozsiane były po całym Fromborku, dzięki czemu poszczególne grupy nie wiedziały, co robią pozostałe, a tym samym sukcesy i porażki grup konkurencyjnych pozostawały tajemnicą do końca.
Gra rozpoczęła się późnym wieczorem na terenie ośrodka. Wtedy to Zlotowicze zostali podzieleni na grupy, a Organizatorzy wyjaśnili zasady gry. Przyznać trzeba, że już same zasady okazały się wymagającą zagadką, nad którą trzeba było się dłuższy czas pogłowić.
PiT wyjaśnia zasady gry terenowej fot. kadr z filmu zlotowego
Oldmalarz tłumaczy zasady szyfrów fot. kadr z filmu zlotowego
Grupa TomaszaL próbuje zgłębić zagadki fot. kadr z filmu zlotowego
Grupa TomaszaL próbuje zgłębić zagadki fot. kadr z filmu zlotowego
Kiedy zasady zostały wyjaśnione, a grupy nazwane, zabawa się rozpoczęła.
Kilkuosobowe grupy wyposażone w mapy terenu z zaznaczonymi na nich punktami konkursowymi ruszyły na nocny podbój Fromborka. Wszystkim przyświecał jeden cel: być szybszym i lepszym od konkurencji.
"Trzy cienkie Bolki i jeden As”
ruszają na podbicie Fromborka fot. kadr z filmu zlotowego
Organizatorzy postawili poprzeczkę naprawdę wysoko, a ponadto wystawili nerwy Zlotowiczów na próbę, gdyż podczas nocnej wycieczki trzeba było odwiedzić między innymi dwa fromborskie cmentarze. Inne miejsca, w jakie zaprowadziła nas mapa, to fromborska przystań, wzgórze katedralne, obóz harcerski i otaczający go las oraz uliczka, przy której mieszkał książkowy staruszek znający podobno tajemnicę Diabelskiego Drzewa.
Pierwsza zagadka ukryta była na cmentarzu
przy ulicy Braniewskiej fot. kadr z filmu zlotowego
Pierwsza zagadka nocnej gry terenowej fot. Czesio1
Yvonne wpisuje rozwiązanie pierwszej zagadki fot. kadr z filmu zlotowego
Cóż to była za przednia zabawa!
Członkowie grupy, do której należałam, z wielkim entuzjazmem i okrzykami radości witali każde odnalezione zagadki, które poumieszczane i pochowane były w różnych miejscach Fromborka. Okrzyki te po jakimś czasie zmieniały się w pojękiwania rozpaczy i odgłosy będące oznaką wysiłków naszych mózgów. Zagadki i pytania przygotowane przez Organizatorów nie należały bowiem do najłatwiejszych. Na szczęście okazało się, że na większość pytań można odpowiedzieć pod warunkiem, że opanowało się treść książki do perfekcji. Zdecydowanie trudniejsze od pytań były zagadki zaszyfrowane lub przedstawione za pomocą zdjęć, które miały nas naprowadzić na rozwiązanie.
Rozszyfrowywanie zagadek było niemałym wyzwaniem i świetną zabawą, co bardzo integrowało grupę. Okazało się, że każdy członek grupy ma uzdolnienia w pewnym kierunku. Jedni byli lepsi w odkrywaniu drogi do rozwiązania, inni lepiej kojarzyli obrazki i zdjęcia, a jeszcze inni lepiej znali treść książki. Owocowało to tym, że dzięki wspólnemu zaangażowaniu, po jakimś czasie zagadki i pytania przestawały być dla nas tajemnicą.
Kolejna zagadka ukryta na terenie Fromborka fot. kadr z filmu zlotowego
Krążyliśmy po nocnym Fromborku zauroczeni pięknem tego miasteczka, jego ciszą, spokojem i historią otaczającą nas z wszystkich stron.
Grupa "Łowcy przygód" nawet w trakcie marszu
próbowała rozwiązywać zagadki fot. kadr z filmu zlotowego
Grupa "Łowcy przygód" fot. kadr z filmu zlotowego
"A cóż to za nocni Goście w moim mieście?"
- zdaje się zastanawiać Kopernik fot. Czesio1
Katedra nocą fot. Czesio1
W pewnym momencie doszły nas jakieś dziwne okrzyki, śpiewy i radosny śmiech. Okazało się, że właśnie minęła północ, a co za tym idzie, zaczęły się urodziny Zlotowicza Atera, który wraz ze swoją grupą już zaczął je świętować. Dołączyliśmy z przyjemnością do grupy urodzinowej i zaśpiewaliśmy Aterowi gromko „Sto lat!”.
Pełni niezapomnianych wrażeń, chociaż trochę rozczarowani, że nie udało nam się odnaleźć jednego punktu, wróciliśmy do bazy noclegowej, gdzie oczekiwali nas już Organizatorzy.
Kiedy zebrały się wszystkie grupy, zgodnie stwierdziliśmy, że gra terenowa była rewelacyjna. Organizatorzy otrzymali od nas wielkie brawa i słowa oczekiwań kolejnych takich gier podczas następnych zlotów.
Ostatnio zmieniony 01 sty 1970, 01:00 przez Yvonne, łącznie zmieniany 1 raz.
Katedra fromborska jest imponującą średniowieczną budowlą, która pomimo zniszczeń doznanych w kolejnych wojnach, zachowała średniowieczny charakter.
„Lecz oto i warownia fromborska. Wysokie, czerwono-brunatne mury z zębami strzelnic, potężne wieżyce obronne, bramy z kratownicami.
Po kamiennych schodkach zszedłem w głąb fosy obronnej, stanowiącej dziś asfaltową stromą ulicę. Minąłem bramę zachodnią i na podwórzec katedralny dostałem się od strony południowej, przez główną bramę flankowaną półokrągłymi pięknymi basztami obronnymi. Dziedziniec wokół kościoła jest duży, rosną na nim dziś stare wiekowe drzewa, przeważnie dęby. Kiedyś wzdłuż murów obronnych zbudowane były kurie, to jest mieszkania dla kanoników, albowiem wedle przepisów kościelnych każdy kanonik we Fromborku, a było ich szesnastu, musiał mieć jedno mieszkanie wewnątrz warowni, a drugie za murami, co brzmiało po łacinie: „curia intra muros” i „curia extra muros”. Rzecz jasna te kurie za murami były znacznie wygodniejsze, otaczały je ogrody i zabudowania gospodarcze, albowiem wedle przepisów każdy kanonik musiał mieć trzy konie pod wierzch dla siebie i swojej osobistej służby.”
Nasz Przewodnik po Katedrze Pan Tadeusz Kochański fot. Konfiturek
Zwiedzanie Katedry czas zacząć fot. Konfiturek
Katedra Fromborska fot. Konfiturek
Katedra Fromborska fot. Konfiturek
Nasz Przewodnik po Katedrze, znany nam z poprzedniego zlotu, Pan Tadeusz Kochański oprowadził nas, pokazując kolejne ciekawostki, których nie można przeczytać w przewodnikach. Opowiadał o kolejnych ołtarzach kanoników, o tablicach nagrobnych wmurowanych w podłogę, tak startych przez stopy wiernych że stają się niewidoczne.
„Do katedry wchodzi się przez dwa bogato rzeźbione portale kamienne. Wnętrze katedry ma dziewięćdziesiąt metrów długości. Pierwsze, co uderza wchodzącego — to ogromna ilość ołtarzy, przeważnie barokowych i rokokowych, wyróżniających się niezwykłą robotą snycerską. W lewej nawie zachował się do dziś stary ołtarz główny, poliptyk z tysiąc pięćset czwartego roku, jeden z najcenniejszych przykładów późno-gotyckiej rzeźby na Warmii. W czasach późniejszych zbudowano główny ołtarz, już murowany, w stylu późnego baroku, wzorowany na ołtarzu głównym katedry wawelskiej. Wykonali go kamieniarze spod Dębnika koło Krakowa, kamienne bloki ołtarza płynęły Wisłą aż do Fromborka — jeszcze jeden przykład więzi Polski z tym zagubionym nad Zalewem Wiślanym miasteczkiem.”
Pan Tadeusz Kochański opowiada o historii Katedry fot. Konfiturek
Katedra Fromborska fot. Konfiturek
Organy katedralne fot. Czesio1
Zlotowicze wsłuchani w głos Pana Tadeusza fot. Konfiturek
Katedra Fromborska fot. Konfiturek
Katedra Fromborska fot. Konfiturek
Zatrzymaliśmy się na chwilę przy marmurowym nagrobku ozdobionym rysunkiem kościotrupa zaczerpniętym z księgi Wesaliusza, która widzieliśmy w szpitalu. św. Ducha, jednak rzeźbiarz nie znał anatomii, bo narysował szkieletowi kilka dodatkowych kręgów szyjnych.
"We wszystkim co czynisz pamiętaj na swój koniec
a unikniesz grzechu" - głosi napis na nagrobku fot. Czesio1
Pan Tadeusz pokazuje na posadzce ślad, który podobno
zostawił... mały dinozaur fot. Konfiturek
Katedra Fromborska fot. Konfiturek
Katedra Fromborska fot. Konfiturek
Katedra Fromborska fot. Konfiturek
Dłużej zatrzymaliśmy się przy grobie Mikołaja Kopernika. Miejsce grobu zostało wytypowane jeszcze w latach 70–tych, o czym wspomina Tomasz w „Zagadkach Fromborka”.
„— W starym foliale, zawierającym notatki dotyczące administracji kapituły, odkryto wzmiankę, że pewien kanonik nazwiskiem Jan Zanau opiekował się ołtarzem przy czwartym filarze. W aktach kapituły istniało szesnaście list, tak zwanych kanonikatów, z nazwiskami kolejno następujących po sobie kanoników. Otóż Jan Zanau, jak wynikało z jednej z tych list, był poprzednikiem Kopernika. Po nim astronom przejął ołtarz i miejsce w stallach. Skoro więc Jan Zanau opiekował się czwartym ołtarzem, to był to również ołtarz Mikołaja Kopernika i przy tym filarze najprawdopodobniej został on pochowany. Znaleźć jego zwłoki nie będzie tak trudno, albowiem jak wynika z akt kapituły, astronoma pogrzebano w czterdzieści osiem lat po śmierci jego poprzednika, a dopiero w sześćdziesiąt pięć lat po Koperniku odbył się następny pochówek w okolicy czwartego filaru. A więc na przestrzeni stu trzydziestu lat zwłoki Mikołaja Kopernika były jedynymi, które zostały złożone przy czwartym filarze. Możliwości współczesnej wiedzy pozwalają sądzić, że trumnę i kości Kopernika uda się zidentyfikować. Trzeba tylko zorganizować odpowiednią ekipę naukową, uzyskać zgodę władz kościelnych i zdjąć posadzkę przy czwartym filarze... Może jeszcze jedna zagadka Fromborka zostanie wówczas rozwiązana?”
Miejsce to zbadano dopiero ponad 30 lat później.
Trumna ze szczątkami astronoma spoczywa pod posadzką Katedry, można ja zobaczyć przez szklaną szybkę, wstawioną w miejsce jednej z płytek podłogi.
Po opuszczeniu Katedry Pan Tadeusz zaprowadził nas do książkowego Oktogonu, czyli Wieży Radziejowskiego.
„Ale każdego, kto zjawi się na fromborskim dziedzińcu katedralnym, zanim przystąpi do oględzin katedry, wabią swym widokiem dwie potężne baszty. Pierwsza — w południowo-zachodnim narożu — to dzwonnica. W swej dolnej kondygnacji jest ona późnogotyckim, ośmiobocznym bastionem o murach siedmiometrowej grubości. Nazywają ją „oktogonem”. Wzniesiono ją niegdyś jako pomieszczenie dla dział fortecznych. Znacznie później, bo w drugiej połowie siedemnastego wieku, biskup Radziejowski postawił na oktogonie czworokątną wieżę barokową z przeznaczeniem na dzwony.
(...)
Z ławki, gdzie siedzieliśmy, widzieliśmy wyraźnie zwalistą sylwetkę ośmiobocznej wieżycy. I wtedy to doznałem olśnienia. Aż mrówki przeszły mi po grzbiecie. Czułem, że jestem na tropie rozwiązania niezwykłej zagadki. Jeszcze chwila — i będę wiedział to, co przez tak długi czas nie dawało mi spokoju.”
Wieża rzeczywiście ma ośmiokątną podstawę, chociaż wyższe piętra zbudowane są na planie kwadratu. W jednej z niższych kondygnacji zainstalowane jest wahadło Foucaulta, prosty ale ogromnych rozmiarów przyrząd służący do ilustrowania ruchu obrotowego ziemi.
Wahadło Foucaulta fot. Konfiturek
Wahadło ma postać kuli zawieszonej na kilkunastometrowym sznurze, wykonującej powolne ruchy wahadłowe nad okręgiem wysypanym drobnymi kamykami. W dłuższym okresie czasu można było zauważyć, że płaszczyzna wahań zmienia się, co wynika z obrotów Ziemi wokół własnej osi.
Kilka osób próbowało dotknąć kuli, ale pan Tadeusz przestrzegł ich, że w ten sposób mogą wstrzymać ruch kuli ziemskiej. Zabrzmiało to bardzo wiarygodnie.
Zbychowiec próbuje dotknąć kuli fot. Konfiturek
Zbychowiec próbuje dotknąć kuli fot. Konfiturek
Wahadło Foucaulta fot. Konfiturek
Wahadło Foucaulta fot. Czesio1
Ci którzy weszli na taras widokowy pokonując kilkaset schodów, zostali nagrodzeni rzeczywiście pięknymi widokami, na Frombork, okoliczne wzgórza, Zalew Wiślany i zlotowiczów którzy zostali na dole.
Zlotowicze na wieży Radziejowskiego fot. Konfiturek
Katedra Fromborska fot. Konfiturek
Katedra Fromborska fot. Czesio1
Hanka na tle Katedry fot. Czesio1
Czesio1 na tle Katedry fot. Czesio1
Zalew Wiślany fot. Konfiturek
Zalew Wiślany fot. Konfiturek
Zalew Wiślany fot. Konfiturek
Port we Fromborku fot. Konfiturek
Zalew Wiślany fot. Konfiturek
Zalew Wiślany fot. Konfiturek
Zalew Wiślany fot. Konfiturek
Zalew Wiślany fot. Konfiturek
Grupa oczekująca na dole fot. Konfiturek
Wahadło Foucaulta fot. Konfiturek
Wahadło Foucaulta fot. Konfiturek
Wahadło Foucaulta fot. Konfiturek
Wahadło Foucaulta fot. Konfiturek
Na zakończenie, po uzyskaniu zgody pani pilnującej wejścia, przykleiliśmy w małym okienku naklejkę forową.
Naklejka forowa na okienku wieży Radziejowskiego fot. Czesio1
Naklejka forowa na okienku wieży Radziejowskiego fot. Czesio1
Prosto z wieży, pan Tadeusz zaprowadził nas do pobliskiego budynku kanonii św. Stanisława, położonego poza Wzgórzem Katedralnym. To tu przed laty mieściło się schronisko PTTK, w którym nocowali Pan Samochodzik i Cagliostro. Nasz przewodnik ujawnił nam, że budynek był połączony ze Wzgórzem przejściem podziemnym, obecnie częściowo zasypanym.
Kanonia św. Stanisława czyli dawne Schronisko PTTK fot. Konfiturek
Ostatnie chwile z Panem Tadeuszem fot. Konfiturek
Yvonne w podziękowaniu za poświęcony nam czas
wręcza Panu Tadeuszowi płytę z naszym audiobookiem
"PS i zagadki Fromborka" fot. Konfiturek
Dziękujemy Panie Tadeuszu fot. Konfiturek
Ostatnio zmieniony 18 mar 2019, 17:41 przez TomaszK, łącznie zmieniany 2 razy.
Jedną z atrakcji na które czekaliśmy z wielkim entuzjazmem było nocne zwiedzanie Katedry. Nic tak nie oddaje niezwykłego klimatu tej monumentalnej budowli jak możliwość zobaczenia jej nocną porą. Cisza, spokój, brak zwiedzających, przygaszone światła wewnątrz Katedry to jest to, czego nie da się w pełni odczuć za dnia.
I właśnie tej pięknej sierpniowej nocy nasz Przewodnik Pan Tadeusz Kochański zaprosił nas na zwiedzanie Katedry. Umówiliśmy się na godzinę 21:00 przed głównym wejściem przed mostem. Dlaczego przed? To się wyjaśniło po chwili. Oto bowiem czekała na nas niespodzianka. Udaliśmy się najpierw pod budynek dawnego schroniska PTTK, czyli miejsca gdzie nocował w książce Pan Tomasz z Cagliostro.
„Nie udało mi się pozbyć towarzystwa Cagliostra. W schronisku PTTK, mieszczącym się na wysokiej skarpie w pobliżu katedry, było bardzo tłoczno, ale moja legitymacja służbowa z Ministerstwa Kultury i Sztuki zrobiła pewne wrażenie na pani z recepcji i otrzymałem pokój, który miał dwa łóżka. W tej sytuacji nie po-trafiłem powiedzieć „nie” Cagliostrowi i kazać mu iść spać na ulicy.
(…)
Wedle odnalezionych ostatnio dokumentów kanonią zewnętrzną należącą do Kopernika była kuria świętego Stanisława. Obecnie jest tu schronisko PTTK, gdzie mieszkam wraz z Cagliostro, jego zaskrońcem, dwiema myszkami i królikiem.”
Dawne Schronisko PTTK fot. Konfiturek
Czekali tam na nas harcerze z miejscowego hufca, którzy postanowili odegrać dla nas scenkę książkową uwięzienia Tomasza i Zosi w podziemiach Katedry.
„Pracowałem już dość długo, gdy usłyszałem pukanie. Po chwili uchyliły się drzwi i do pokoju wsadziła głowę Zosia Walczyk.
— Przed chwilą widziałam Waldemara Baturę — oświadczyła.
— Gdzie?! — zerwałem się gwałtownie od stołu.
— W uliczce koło katedry. Stał tam i jak gdyby na kogoś czekał.
Pozostawiłem na stole otwarty zeszyt z notatkami i wraz z Zosią Walczyk wybiegliśmy ze schroniska, zna-leźliśmy się w ogrodzie, a stamtąd zeszliśmy na kamienne schodki prowadzące w dół, na ulicę u podnóża wzgórza katedralnego.
Był już późny wieczór. Zatrzymaliśmy się na schodach i popatrzyliśmy w dół, na skąpo oświetloną uliczkę. W blasku latarni ujrzałem sylwetkę szczupłego mężczyzny. Tak, to był Waldemar Batura. Stał w skórzanej marynarce i palił papierosa. Jakby na kogoś czekał. Może na Cagliostra?
Raptem spojrzał w górę i zobaczył nas na początku schodów. Szybko rzucił na ziemię papierosa, przydeptał go nogą i pomaszerował uliczką, która w tym miejscu, jak wiemy, pięła się na wzgórze katedralne. Zaraz też zniknął nam z oczu, ale w nocnej ciszy słyszeliśmy odgłos jego szybkich kroków.
Wyśledzić kryjówkę Batury, mieć możność obserwowania jego poczynań — to było to, o czym od dawna marzyłem. Rzuciliśmy się więc w pogoń, aby go nie zgubić z oczu.
Ale gdy my znaleźliśmy się na dole, on już był na górze i przepadł za rogiem ośmiobocznej wieży w murach otaczających warownię. To było oczywiste, że Batura miał coś na sumieniu, skoro na nasz widok dał drapaka.
Wybiegliśmy zza naroża wieży i zobaczyliśmy, że wpadł w bramę główną warowni. A więc uciekał na podwórzec fromborskiej katedry. Dlaczego właściwie tam, a nie w kierunku miasta?
Nie zastanawiałem się nad tym, tylko przyśpieszyłem kroku. Dopadliśmy z Zosią do bramy i znaleźliśmy się na podwórcu katedralnym.
Było tu bardzo mroczno. Księżyc wisiał nad Zalewem Wiślanym, ale potężny masyw gotyckiej katedry rzucał cień na południową część podwórza.
Na chwilę zatrzymaliśmy się bezradni, na próżno usiłując wzrokiem przebić gęstą ciemność. Potem do-szedł naszych uszu jakiś szmer od strony zbudowanego na łuku przejścia z kapitularza do katedry. Wydawało się nam, że ktoś szedł pod łukiem, kierując się do północnej części podwórca, położonej między katedrą i północną stroną obwarowań.
Nie miałem przy sobie latarki elektrycznej, a ciemno było, że jak to się mówi, choć oko wykol. Katedra spoczywała w mroku, rozświetlone były tylko okna w muzeum mieszczącym się w pałacu biskupim. Paliło się też w jakiejś małej przybudówce muru warowni, chyba u kościelnego. A blask od okien padał na ziemię tylko w promieniu kilku metrów, dalej już zalegała nieprzenikniona ciemność. Brnęliśmy przez nią nie-omal po omacku, aż zgęstniała jeszcze bardziej. Znaleźliśmy się pod przejściem na łuku.
W północnej części podwórca było nieco jaśniej, bo — jak mówiłem — księżyc świecił nad zalewem i choć wysokie mury obronne zasłaniały jego blask, to przecież księżycowa poświata, odbita od murów katedry, spływała w dół i oświetlała nieco murawę podwórca.
Ta część warowni jest rzadko odwiedzana przez turystów, bo też stanowi jakby wąską uliczkę między mu-rami i kościołem. Rośnie tu wysoka trawa, przez którą prowadzi ścieżka. Widzieliśmy uliczkę niemal do końca, aż do wspartych o mur budynków zabytkowych kurii. Jeśli nie omylił nas słuch i Batura wszedł właśnie tutaj, to musielibyśmy go zobaczyć. Nawet gdyby biegł z szybkością pośpiesznego pociągu, nie zdołałby w tym czasie obiec dookoła potężnej budowli. Ale Batury nigdzie nie było. Ruszyliśmy naprzód, pilnie rozglądając się na wszystkie strony, a przede wszystkim zwracając uwagę, czy ktoś nie chowa się w załomie murów warowni. Tych załomów było tu zresztą sporo, a w każdym z nich zalegał mrok, który mógł ukryć człowieka.
W jednym z takich załomów znaleźliśmy żelazne boczne drzwi do katedry. Wydawało się, że są zamknięte na głucho. Sprawiały wrażenie nie używanych od wielu lat. Ale Batura jakby zapadł się pod ziemię. Należało go więc szukać nawet tam, gdzie na pozór szukać go nie należy.
Zosia Walczyk chwyciła za klamkę drzwi. I drzwi uchyliły się zupełnie lekko, nawet bez szmeru, jakby ich zawiasy zostały świeżo naoliwione.
Zapaliłem zapałkę i zobaczyliśmy wąski korytarzyk, prowadzący wprost do bocznej nawy w katedrze. We-szliśmy tam, zapałka zaraz zgasła mi w palcach. I oto znowu otoczyła nas przeogromna ciemność.
Bo wyobraźcie sobie wypełnioną nocą potężną halę świątyni. Przez wąskie, wysoko umieszczone, okna spływa bardzo niewiele księżycowego światła, wszystko więc pogrążone jest niemal w zupełnym mroku. Jeśli wszedł tu Batura — a nie ulegało wątpliwości, że to zrobił — szukanie go tutaj było bezużyteczną stratą czasu. Były tu setki miejsc jakby wymyślonych tylko po to, aby ukryć tego, kto chciał się ukryć. Fi-lary, ołtarze, załomy murów, kaplice, drewniane stalle, ławki, prezbiterium, ambony, boczne nawy, chór z organami. A ja nie dysponowałem nawet latarką elektryczną. Zapałki rozpraszały mrok co najwyżej w pro-mieniu kilku metrów. Gdy zaś gasły, ciemność stawała się jeszcze głębsza.
Staliśmy w bocznej nawie, nadsłuchując. Może Batura zdradzi się czymś i usłyszymy odgłos jego dal-szych kroków?
Ale we fromborskiej świątyni była taka cisza, że aż w uszach dzwoniło. Nasze oddechy wydawały się strasznie głośne.
A w tej ciemności płonęła tylko czerwona lampka przed głównym ołtarzem...
Byłem już zdecydowany opuścić katedrę, zamknąć żelazne drzwi, stanąć przy nich na warcie, a Zosię Walczyk wysłać na poszukiwanie kościelnego lub proboszcza, aby powiadomić ich, że złodziej zakradł się do katedry. Lecz zanim dojrzała we mnie ta decyzja, prawie równocześnie — ja i Zosia — zauważyliśmy nikły blask sączący się skądś, po prawej stronie, w pobliżu głównego ołtarza.
I natychmiast, nie umawiając się i nie dając sobie żadnych porozumiewawczych znaków, poszliśmy ostrożnie w tamtą stronę. Minęliśmy nawę główną i stwierdziliśmy, że światło wypływa zza uchylonych żelaznych drzwi w ścianie. Czyżby Batura ukrył się w jakimś bocznym pomieszczeniu? Ale dlaczego niedokładnie zamknął za sobą drzwi?
Zosia Walczyk odchyliła je nieco szerzej, skrzypnęły złowrogo, z jakimś ponurym, nieprzyjemnym piskiem. Zobaczyliśmy niewielki podest i wąskie, prowadzące w dół kręcone schody. Wiodły one chyba do podziemnych krypt kościelnych. W małej niszy na podeście palił się ogarek świecy. To jego blask oświetlał schody i wypływał aż do nawy.
Serce zaczęło mi bić bardzo głośno. Znajdowaliśmy się na tropie jakiejś niezwykłej zagadki. Schody do podziemia — czy wyobrażacie sobie, że może być lepsza gratka dla poszukiwacza przygód?
Nie wahałem się ani przez chwilę. Wszedłem na podest i wziąłem z niszy palącą się świecę. Ja pierwszy, a za mną Zosia Walczyk — krok za krokiem po kamiennych stopniach zaczęliśmy schodzić do podziemia.”
Tomasz z Zosią obchodzą Katedrę w poszukiwaniu Batury fot. Konfiturek
Tomasz z Zosią wchodzą do Katedry fot. Konfiturek
Tomasz z Zosią uchylają żelazne drzwi w ścianie fot. Konfiturek
Harcerze świetnie wczuli się w swoje role. Podążaliśmy za nimi od schroniska najpierw schodami w dół, potem uliczką wzdłuż Katedry, mostem prowadzącym na dziedziniec katedralny aż znaleźliśmy się wewnątrz Katedry. Scenka kończyła się w momencie gdy Tomasz i Zosia zniknęli za drzwiami prowadzącymi w głąb podziemi, gdzie znajdować się miał Teufelsbild czyli Diabelski Obraz a za nim ukryty drugi schowek pułkownika Koeniga.
Po powrocie z przeszłości zebraliśmy się przed głównym ołtarzem, gdzie Pan Tadeusz opowiedział nam kilka ciekawych historii związanych z Katedrą. Jak choćby ta o srebrnym zestawie lichtarzy, na których wykonanie potrzebowano 150 kg srebra. Skarbiec katedralny nie posiadał aż tyle srebra więc brakującą część materiału zebrali kanonicy. Gdy Jan Gotfryd Schlaubitz wykonał w latach 1756–58 okazały krzyż i sześć lichtarzy, zdobionych wicią roślinną, roceille'ami i główkami aniołków okazało się, że srebra trochę zostało. Aby więc waga srebra zgadzała się z tym co otrzymał do wykonania zestawu, przetopił pozostałą część na sztabkę i ukrył wewnątrz krzyża nikomu o tym nie mówiąc. Dopiero w latach 90–tych XX wieku Andrzej Gagis podczas prac konserwatorskich odkrył ową sztabkę i wykorzystał ją do uzupełnienia braków w zestawie.
Katedra nocą fot. Konfiturek
Katedra nocą fot. Konfiturek
Zlotowicze zebrani przy głównym ołtarzu Katedry fot. Konfiturek
Zlotowicze zebrani przy głównym ołtarzu Katedry fot. Konfiturek
Niestety nie udało nam się tym razem usłyszeć nocnego koncertu organowego jak to miało miejsce w czasie naszego poprzedniego zlotu we Fromborku. Ale co się odwlecze to nie uciecze, będzie pretekst, żeby tu jeszcze kiedyś wrócić.
W sobotę wraz TomaszemL, Konfiturkiem i zbychowcem udaliśmy się do Obserwatorium w Roninie. Pogada tym razem dopisała i Urania odsłoniła przed nami swoje wdzięki. Po krótkiej prezentacji głównych gwiazdozbiorów nieba letniego Wolarza, Łabędzia, Perseusza. Równie ciekawą atrakcją był widok majestatycznie górującego trójkąta letniego czyli trzech najjaśniejszych gwiazd widocznych latem (Altair, Deneb, Wega).
Po chwili odłączyłem się od współuczestników i zacząłem dyskusję z miejscowymi obserwatorami na tematy bardziej techniczne. A następnie dołączyła reszta grupy i przez teleleskop zobaczyliśmy M31 (Galaktykę Andromedy) i M13 (gromadę kulistą w Herkulesie).
Fragment Drogi Mlecznej z meteorem z roju Perseidów fot. Konfiturek
Fragment Drogi Mlecznej z meteorem z roju Perseidów fot. Konfiturek
Fragment Drogi Mlecznej z meteorem z roju Perseidów fot. Konfiturek
Fragment Drogi Mlecznej z meteorem z roju Perseidów fot. Konfiturek
Podczas naszego zlotu, przypadkiem, było maksimum roju Perseidów, więc mogliśmy zobaczyć również meteory.
Meteory nad Fromborkiem fot. Konfiturek
Meteory nad Fromborkiem fot. Konfiturek
Meteory nad Fromborkiem fot. Konfiturek
Fragment Drogi Mlecznej z meteorem z roju Perseidów fot. Konfiturek
Fragment Drogi Mlecznej z meteorem z roju Perseidów fot. Konfiturek
Fragment Drogi Mlecznej z meteorem z roju Perseidów fot. Konfiturek
Meteory nad Fromborkiem fot. Konfiturek
Po tak niesamowitych wrażeniach ruszyliśmy z powrotem na camping.
Dobiega powoli końca nasz Zagadkowy Zlot. Przed nami ostatnia noc na fromborskiej ziemi. Część osób przygotowuje już materiał na wieczorne ognisko a „ekipa filmowa” postanowiła nagrać jeszcze kilka scenek książkowych. Planem filmowym stał się stolik przed głównym budynkiem kempingowym. W role aktorów wcielili się: Ater (jako Tomasz), TomaszK (dyrektor Marczak), Hanka (panna Ala), Czesio1 (Cagliostro), zbychowiec (magister Pietruszka), Agnieszka PiTTowa (sekretarka Zosia) a reżyserem była Yvonne.
„— Oczekiwałem pana z niecierpliwością — powiedział mój zwierzchnik, dyrektor Marczak. — Mam bowiem dla pana nowe, bardzo ważne zadanie.
— Domyślam się, o co chodzi — odrzekłem. — O zagadki Fromborka?...
— A skąd pan o nich wie? Przecież dopiero wczoraj przyjechał pan z Francji.
— Pisała o nich francuska prasa. Wszystko, co jest związane z miastem, gdzie Kopernik dokonał swoich wielkich odkryć, interesuje cały świat. Z prawdziwą satysfakcją wezmę się do zagadek Fromborka.
Dyrektor Marczak przecząco pokręcił głową.
— Niestety, muszę pana rozczarować. Zagadkami Fromborka już od trzech tygodni zajmuje się pański kolega, magister Pietruszka. Udało mu się odnaleźć jedną z trzech kryjówek, w których pułkownik Koenig schował zrabowane w Polsce zabytki. Odzyskaliśmy bezcenne dzieła sztuki, panie Tomaszu, i nie widzę powodu, dla którego miałbym sprawę zagadek Fromborka odbierać koledze Pietruszce i przekazywać ją panu.
— Nic nie słyszałem o odkryciu schowka Koeniga...
— Nie nadawaliśmy tej sprawie rozgłosu. I tak za dużo było szumu w związku z odnalezieniem zwłok pułkownika Koeniga i planu jego trzech kryjówek. Nie chcemy we Fromborku wścibskich dziennikarzy ani też poszukiwaczy skarbów. Dopiero po odnalezieniu wszystkich kryjówek i wydobyciu z nich skarbów, zorganizujemy konferencję prasową. A do pańskiej wiadomości podaję: jeden ze schowków został przez Pietruszkę już odkryty, skarby są w piwnicach Muzeum Narodowego. Jeśli pan chce je obejrzeć, proszę skontaktować się z dyrektorem muzeum, zapewne zgodzi się je panu pokazać.
— Hm... — chrząknąłem ze smutkiem.
— Niech pan nie „hmyka” — powiedział dyrektor Marczak. — Bardzo tego nie lubię. Wiem, że między panem i magistrem Pietruszką istnieje duży antagonizm. Kolega Pietruszka niejednokrotnie żalił się, że dajemy panu do rozwiązania najciekawsze zagadki, a jego pozostawia się w cieniu, przez co nie ma on możliwości wykazania swoich talentów detektywistycznych. Wyznaję, że nawet ucieszyłem się, gdy ujawniła się sprawa zagadek Fromborka, a pan był za granicą. Bo z czystym sumieniem mogłem tę sprawę przekazać koledze Pietruszce. I jestem z niego bardzo zadowolony. Odnalazł już pierwszą kryjówkę.
Przyłożyłem dłoń do piersi i rzekłem uroczyście:
— Oświadczam panu, dyrektorze, że w ogóle nie będę się interesował zagadkami Fromborka. Kolega Pietruszka może spokojnie poświęcić się swojej pracy, bez obawy, że mu wejdę w paradę. A teraz czekam na swoje zadanie.
— A tak. Przystąpmy do dzieła — zgodził się dyrektor Marczak, otwierając swój notatnik. — Jak pan wie, panie Tomaszu — mówił — uważnie śledzimy politykę zakupów, prowadzoną przez poszczególne polskie muzea, i o tych zakupach staramy się mieć pełną informację, szczególnie jeśli dotyczą przedmiotów o dużej wartości. Otóż na przestrzeni minionego tygodnia aż z trzech muzeów w różnych miastach Polski otrzymałem następujące wiadomości: muzeum K. nabyło od prywatnego posiadacza srebrny denar „Gnezdun civitas”. Muzeum w L. nabyło denar Mieszka I...
— Co? — aż zerwałem się z fotela.
— A tak, tak, proszę pana. Denar Mieszka I. I niech pan siada, panie Tomaszu — powiedział dyrektor Marczak. — Niech pan siada i mocno trzyma się fotela, bo to jeszcze nie koniec rewelacji. Muzeum w Łodzi nieznany nam kolekcjoner zaproponował... słynny „brakteat Jaksy”.
— Co?! — wykrzyknąłem, nie wierząc własnym uszom. Nie zerwałem się już jednak z fotela, mocno trzymając się poręczy.
— Tak, panie Tomaszu — ciągnął dalej dyrektor Marczak — podzielam pańskie zdumienie. W ciągu jednego tygodnia na rynek numizmatyczny wpłynęły nagle jedne z najciekawszych i najstarszych polskich monet. Stwierdzić też muszę, że chociaż niektóre z wymienionych tu okazów ze względu na swoją rzadkość są po prostu bezcenne, sprzedający proponowali ceny nie wygórowane, ale sięgające kilkudziesięciu tysięcy złotych za okaz.
— Niesłychane!... — nie mogłem wciąż opanować zdumienia.
— Dlatego każde z wymienionych muzeów traktowało tę sprawę jako jedyną w swoim rodzaju okazję i szybko, bez specjalnych formalności, dokonywało zakupu Dopiero tutaj, w departamencie, zbierając informacje o tych zakupach, poczuliśmy niepokój.
— Czy w każdym przypadku sprzedawcą była jedna i ta sama osoba?
— Nie. Muzeum w K. kupiło denar „Gnezdun civitas” od jakiegoś mężczyzny, muzeum w L. kupiło denar Mieszka I od jakiejś kobiety.
— Przy tego rodzaju transakcjach sporządza się rachunek, notuje dane personalne sprzedającego...
— Otóż to, panie Tomaszu. Zbadaliśmy dość dokładnie tę sprawę. Okazało się, że sprzedający zostali podstawieni.
— Jak to pan rozumie?
— Transakcje odbywały się w sposób następujący: najpierw był telefon do muzeum. Anonimowy człowiek proponował sprzedaż bezcennej monety i wyznaczał spotkanie w kawiarni dla obejrzenia monety. Na pytanie, skąd ma tę monetę, odpowiadał: „Informacji udzielać nie będę. Chcecie kupić czy nie? Jeśli nie, to żegnam”. Ponieważ były to wyjątkowe okazy i oferowano je stosunkowo tanio, chciało je mieć każde muzeum, zresztą sprzedający nie musi zdradzać swych tajemnic. Może odpowiedzieć: „Znalazłem monetę na strychu w starym kufrze”, i kto mu udowodni, że tak nie było? Dokonywano więc formalnych transakcji, sprzedający odbierał pieniądze, a następnie szedł na miejsce umówione z tym, kto mu powierzył monetę. Oddawał pieniądze i otrzymywał prowizję w wysokości tysiąca złotych. Za każdym razem, jak wynika z opisów, które nam dali fikcyjni sprzedawcy, faktycznym sprzedawcą był ktoś inny: jakaś elegancka dama, jakiś elegancki pan.
— Co nie oznacza, że to nie była spółka czy szajka złożona z paru osób — powiedziałem.
— Oczywiście. A nawet na pewno jest to jakaś kilkuosobowa szajka. Przecież to nie może być przypadek, że w jednym tygodniu oferowano do sprzedaży aż trzy wyjątkowe okazy monet.
— Czy zawiadomiliście milicję?
— Tak. To przecież dzięki milicyjnemu śledztwu wiemy, że sprzedający monety zostali podstawieni i za ich plecami krył się ktoś inny. Ale cała ta sprawa, choć podejrzana, nie daje przecież podstaw do wszczęcia formalnego śledztwa i angażowania organów ścigania. Nie nosi ona bowiem cech przestępstwa. Każdy człowiek w Polsce ma prawo sprzedawać w muzeum czy w sklepie Desy jakieś stare zabytkowe monety, będące w jego posiadaniu. Oczywiście, nie jest w porządku, że ktoś, zamiast samemu pójść do Desy lub do muzeum, wysyła tam kogoś innego i daje mu za to prowizję. Ale zawsze się może z tego wytłumaczyć, powiedzieć, że ma jeszcze wiele innych monet, a nie chciał być nagabywany przez numizmatyków. Wie pan, jak to jest ze zbieraczami. Jak się dowiedzą, że ktoś ma bogate zbiory, zaczną go nachodzić, proponować obejrzenie, wymianę, sprzedaż, kupno i tak dalej. Ten ktoś ma prawo pozostać anonimowym. I choć zachowuje się podejrzanie, przecież nie musi być przestępcą. Tym bardziej, proszę pana, że nie zgłaszano milicji, aby komukolwiek w Polsce zginęła, została skradziona lub zrabowana kolekcja starych monet. A więc okazy sprzedawane do muzeów nie pochodzą z kradzieży i dlatego nie ma podstaw do wszczęcia formalnego śledztwa. Mogły one zostać przypadkiem gdzieś znalezione. W czasie minionej wojny zginęło przecież sporo różnego rodzaju kolekcji. I należy się tylko cieszyć, że anonimowy znalazca, zamiast kryć je w jakimś schowku, oferował tak cenne okazy muzeum za niewygórowaną cenę.
— Może nie miał pojęcia o wartości towaru, który oferował?
— Nie, proszę pana. W telefonicznych rozmowach z kustoszami muzeów określał monety bardzo fachowo, mówił, że są bezcenne, ale że orientuje się w skromnych środkach finansowych, jakimi dysponują muzea, i dlatego proponuje takie niskie ceny. Chciałby bowiem, aby te monety znalazły się w muzeach, a nie u prywatnych kolekcjonerów.
— W pewnym sensie to nawet bardzo uczciwe postawienie sprawy.
— A tak. I to głównie zdecydowało, że nie widzimy potrzeby angażowania milicji, ale właśnie panu dajemy zadanie zbadania tej historii.
Zastanowiłem się chwilę.
— Jak mam trafić na ślad tajemniczego „ktosia”? — zapytałem.
— Wspomniałem panu, że muzeum w Łodzi otrzymało propozycję kupna „brakteatu Jaksy”, księcia na Kopanicy. Ofertę złożyła jakaś kobieta. Zaproponowała dokonanie transakcji w kawiarni „Honoratka”, jutro o godzinie dwudziestej. Kustosz muzeum ma przyjść i na spotkanie i przynieść pieniądze. Tajemnicza kobieta oświadczyła, że zna kustosza z wyglądu, sama podejdzie do jego stolika i z nim się rozmówi. Wręczy mu monetę i odbierze pieniądze. Proponuję, żeby pan pojechał jutro do Łodzi i o wyznaczonej godzinie zjawił się w kawiarni, niezależnie od kustosza. Obejrzy pan sobie tę panią, no a reszta już należy do pana.
— Transakcja ma być dokonana?
— O, tak. Przecież to bezcenna moneta, a chce za nią tylko trzydzieści tysięcy złotych. Tej sprawie nadaję kryptonim...
W tym momencie na biurku dyrektora Marczaka odezwał się telefon.
— Tak, słucham, tu Marczak — powiedział w słuchawkę.
Po dłuższej chwili na jego twarzy odmalował się wyraz bezbrzeżnego zdumienia. Potem dyrektor Marczak krzyknął do telefonu:
— Co takiego?! Chce mi pani sprzedać złoty dukat Łokietka? Ależ to chyba żart... Nie istnieje drugi egzemplarz tego dukata. Co takiego? Pani twierdzi, że pani ma drugi egzemplarz?
Na czoło dyrektora Marczaka wystąpiły drobne kropelki potu.
A palce tak miał mocno zaciśnięte na słuchawce, że aż zbielały.
— Proszę pani. Przystaję na każde warunki! — zawołał do telefonu. — Proszę powiedzieć, gdzie i kiedy możemy się spotkać. Tak, przyniosę pieniądze, ale pani musi najpierw pokazać mi tę monetę. Ja pani nie wierzę. Nie istnieje drugi egzemplarz dukata Władysława Łokietka... Co? Pani jeszcze do mnie zadzwoni?... Halo, halo!... — wołał do telefonu dyrektor Marczak.
Ale wołał na próżno. Kobieta, która dzwoniła, odłożyła słuchawkę.
Dyrektor Marczak długą chwilę siedział w fotelu za swoim biurkiem. A potem powiedział do mnie cicho, jakby mu sił brakowało:
— Tej sprawie nadaję kryptonim „Dukat Łokietka”.
I dodał błagalnie:
— Panie Tomaszu. W panu moja cała nadzieja...”
Oczekiwałem pana z niecierpliwością fot. kadr z filmu zlotowego
Domyślam się, o co chodzi. O zagadki Fromborka? fot. kadr z filmu zlotowego
Niestety, muszę pana rozczarować. Zagadkami Fromborka
już od trzech tygodni zajmuje się pański kolega,
magister Pietruszka fot. kadr z filmu zlotowego
Niech pan nie „hmyka”. Bardzo tego nie lubię fot. kadr z filmu zlotowego
— Co? — aż zerwałem się z fotela fot. kadr z filmu zlotowego
Niech pan siada i mocno trzyma się fotela, bo to
jeszcze nie koniec rewelacji fot. kadr z filmu zlotowego
Co takiego?! Chce mi pani sprzedać złoty dukat Łokietka? fot. kadr z filmu zlotowego
Panie Tomaszu. W panu moja cała nadzieja... fot. kadr z filmu zlotowego
„Czwartego sierpnia rano zajechałem swoim wehikułem przed Ministerstwo Kultury i Sztuki, aby wziąć delegację służbową. W wehikule miałem już neseser z moimi osobistymi rzeczami oraz sprzęt campingowy. Byłem zdecydowany wyruszyć w drogę natychmiast po załatwieniu formalności w ministerstwie.
W sekretariacie dyrektora Marczaka zastałem jak zwykle promiennie uśmiechniętą panią Zosię, sekretarkę. Była to osoba niemłoda i bardzo otyła, uwielbiająca słodycze. Gdy wszedłem do pokoju, ostrożnie, dwoma paluszkami, jak entomolog przepięknego motyla ze swej kolekcji, wyjmowała czekoladkę z leżącej przed nią na biurku ogromnej bombonierki.
— Delegacja jest gotowa — lewą ręką podała mi papiery, w prawej bowiem trzymała czekoladkę.
— Dziękuję pani uprzejmie — skłoniłem się nisko. Albowiem dobrze jest żyć w zgodzie ze swoim dyrektorem. Ale zupełnie źle jest popaść w konflikt z jego sekretarką.
— Mam do pana prośbę, panie Tomaszu — pani Zosia obdarowała mnie promiennym uśmiechem i w moim kierunku podsunęła otwartą bombonierkę. — Dzwonili do mnie z departamentu widowisk. Otóż jest prośba, aby pan wziął ze sobą do Fromborka pewnego sympatycznego artystę. Chodzi o to, że ten artysta będzie miał występy dla młodzieży harcerskiej, a nie może jechać pociągiem.
— Czyżby brakowało mu na bilet? — zapytałem.
— Ach, nie, panie Tomaszu — pani Zosia spojrzała na mnie z dezaprobatą. — Przeszkody natury, że się tak wyrażę, technicznej nie pozwalają mu jechać pociągiem.
— A cóż to za artysta, że pociągi mu nie służą?
— Dzwonili z departamentu widowisk, więc to artysta cyrkowy — niepewnie odrzekła pani Zosia.
— A co mu wzbrania jechać pociągiem? — indagowałem.
Zerknęła bezradnie na otwartą bombonierkę i podsunęła mi ją jeszcze bliżej. Zrozumiałem, że otrzymała ją w prezencie od owego artysty, który zapewne, aby zaoszczędzić sobie koszty biletu, wolał jechać cudzym samochodem.
— On wiezie jakieś zwierzęta — szepnęła i ugryzła czekoladkę.
— Słonie? Żyrafy? Tygrysy? — przeraziłem się. — To może pogromca dzikich zwierząt?
— Co też pan mówi, panie Tomaszu — roześmiała się. — On jest chyba iluzjonistą. Ma białego króliczka. Pan rozumie, takiego, którego wyciąga się z cylindra.
— Króliki, o ile mi wiadomo, wolno przewozić w pociągu.
— Tak. Tylko że on ma jeszcze... białe myszki.
— Myszki?
— Tak. I... padalca, to jest zaskrońca — powiedziała pani Zosia i aż wzdrygnęła się ze wstrętu.
— I ja mam wieźć do Fromborka całą tę jego menażerię?
— A cóż to panu szkodzi? Nie ma pan miejsca w swoim samochodzie? — zapytała, spoglądając na otwartą bombonierką.
A ja wiedziałem, że nie wywinę się od iluzjonisty, skoro ona od niego dostała bombonierkę ze smacznymi czekoladkami.
Zrezygnowany machnąłem ręką.
— To niech pani daje tego cyrkowca. Tylko zaraz, bo ja już wyjeżdżam z Warszawy.
Przełknęła pośpiesznie czekoladkę.
— On czeka na korytarzu. Łatwo pan go pozna, bo ma czarną bródkę...
Schowałem do kieszeni papiery, ucałowałem pachnącą czekoladkami dłoń pani Zosi i wyszedłem na korytarz.”
Ostrożnie, dwoma paluszkami, jak entomolog przepięknego
motyla ze swej kolekcji, wyjmowała czekoladkę z leżącej
przed nią na biurku ogromnej bombonierki fot. kadr z filmu zlotowego
Delegacja jest gotowa fot. kadr z filmu zlotowego
Otóż jest prośba, aby pan wziął ze sobą do Fromborka
pewnego sympatycznego artystę fot. kadr z filmu zlotowego
Czyżby brakowało mu na bilet? fot. kadr z filmu zlotowego
Ach, nie, panie Tomaszu. Przeszkody natury,
że się tak wyrażę, technicznej nie pozwalają
mu jechać pociągiem. fot. kadr z filmu zlotowego
On wiezie jakieś zwierzęta fot. kadr z filmu zlotowego
Słonie? Żyrafy? Tygrysy? fot. kadr z filmu zlotowego
Ma białego króliczka, białe myszki. I... padalca,
to jest zaskrońca fot. kadr z filmu zlotowego
To niech pani daje tego cyrkowca. Tylko zaraz,
bo ja już wyjeżdżam z Warszawy. fot. kadr z filmu zlotowego
On czeka na korytarzu. Łatwo pan go pozna,
bo ma czarną bródkę... fot. kadr z filmu zlotowego
Ucałowałem pachnącą czekoladkami dłoń pani Zosi
i wyszedłem na korytarz. fot. kadr z filmu zlotowego
„W moim pokoju paliło się światło. Przy stole siedział Cagliostro i z niewinną miną rozkładał pasjansa. Zaskroniec zwinięty w krąg spał na poduszce na moim łóżku, a na łóżku Cagliostra baraszkowały białe myszy. Króliczek w klatce głośno chrupał marchewkę.
Niewinna mina Cagliostra, którego uważałem za zdrajcę i Judasza, obudziła we mnie straszliwą złość. Pomyślałem, że on robi mi bezkarnie różnego rodzaju psikusy, a ponieważ ja udaję, że o nich nie wiem, chyba uważa mnie za bałwana.
Postanowiłem zamącić nieco ten wizerunek mojej osoby.
— Mistrzu — rzekłem rozglądając się — czy nie odniósł pan wrażenia, że pod naszą nieobecność ktoś zakradł się do pokoju?
— Nie mam takiego wrażenia.
— O ile pamiętam, miał pan dziesięć pudełek. A teraz widzę tylko dziewięć. Co się stało z jednym pańskim pudełkiem?
To stwierdzenie na moment zaskoczyło mistrza. Miałem przecież na myśli pudełko, które nocą na przystani wręczył Waldemarowi Baturze.
— świat jest iluzją — ziewnął, udając, że lekceważy sobie moje słowa. — Czy jest pan pewien, że umie pan liczyć do dziesięciu?
— Ukończyłem wyższe studia — odparłem. — Wprawdzie nie była to Sorbona ani Oxford, lecz jednak wydaje mi się, że nabyłem umiejętność liczenia do dziesięciu.
— Ach — westchnął — o ile się nie mylę, posiadł pan wiedzę humanistyczną. Matematyka nie jest zapewne pana najmocniejszą stroną.
— Wydaje mi się, że umiem liczyć do dziesięciu.
— A do dwudziestu?
— Wydaje mi się, że potrafię liczyć także i do dwudziestu.
— Do dwudziestu? — udał zdumienie. — Nigdy pana o to nie posądzałem. Liczenie do dwudziestu jest niezwykle trudną sztuką i nawet ja, który przecież ukończyłem Sorbonę, a także odbyłem studia u tybetańskich mnichów, niekiedy mylę się, gdy wypada mi liczyć aż do dwudziestu.
— Chce mnie pan poddać egzaminowi? — zapytałem, czując, że z wściekłości włos mi się jeży na głowie.
— Chętnie sprawdzę pana umiejętności — stwierdził. Wstał od stołu, sięgnął do jednej ze swych dziewięciu paczek i wyjął z niej mały woreczek oraz niewielką tacę.
Najpierw wręczył mi woreczek i poprosił, abym go rozwiązał z rzemyczków i zajrzał do środka.
— W woreczku są monety — powiedziałem. — Dwudziestogroszówki.
— Umie pan liczyć, prawda? — upewniał się Cagliostro. — Proszę więc przeliczyć monety, wyjmując je z woreczka. Proszę najpierw wyjąć pięć monet.
Sięgnąłem do woreczka i wyjąłem pięć monet, kładąc je na tacy.
— Proszę teraz wyjąć jeszcze pięć monet.
Znowu pięć monet położyłem na tacy. Woreczek był już pusty.
— Ile monet było w woreczku? Hę? — zagadnął Cagliostro.
— Najpierw wyjąłem pięć monet, a potem również pięć, czyli w woreczku było dziesięć monet.
— Proszę sprawdzić dokładnie woreczek. Może pozostawił pan tam jednak jakąś monetę? — nakazał mistrz.
Zajrzałem do woreczka, potrząsnąłem nim, obmacałem go. Nie ulegało wątpliwości, że woreczek jest próżny.
— A więc twierdzi pan, że w woreczku było dziesięć monet? — rzekł Cagliostro, odbierając mi woreczek.
— No tak. Pięć plus pięć to jest dziesięć.
— I tego uczyli pana na wyższych studiach? — zachichotał Cagliostro.
Jednym szybkim ruchem wsypał monety z tacy do woreczka. A po sekundzie, z tego samego woreczka wysypał znowu monety na tacę. Tylko że tym razem na oko widziało się, że monet jest znacznie więcej.
— Proszę przeliczyć — zaproponował mistrz.
Liczyłem. Na tacy leżało osiemnaście monet.
— A więc pięć plus pięć wcale nie jest dziesięć, lecz osiemnaście — rzekł Cagliostro.
Wsypał monety do woreczka, woreczek zawiązał na rzemyki, po czym schował wszystko na powrót do jednej ze swych paczek.
— Czy jest pan w dalszym ciągu pewien, że ja miałem dziesięć pudełek? — zapytał kpiąco.
Kiwnąłem głową.
— Wiem, mistrzu, świat jest iluzją, prawda?
A po chwili patrząc mu zimno w oczy powiedziałem:
— Pewnego dnia zrobię panu taki hokuspokus, że jeszcze raz pójdzie pan na naukę do tybetańskich mnichów. A teraz, mistrzu, proponuję położyć się do snu.”
Przy stole siedział Cagliostro i z niewinną miną
rozkładał pasjansa. fot. kadr z filmu zlotowego
Mistrzu czy nie odniósł pan wrażenia, że pod naszą
nieobecność ktoś zakradł się do pokoju? fot. kadr z filmu zlotowego
Nie mam takiego wrażenia. fot. kadr z filmu zlotowego
O ile pamiętam, miał pan dziesięć pudełek.
A teraz widzę tylko dziewięć. Co się stało
z jednym pańskim pudełkiem? fot. kadr z filmu zlotowego
świat jest iluzją fot. kadr z filmu zlotowego
Czy jest pan pewien, że umie pan liczyć do dziesięciu? fot. kadr z filmu zlotowego
Najpierw wręczył mi woreczek i poprosił, abym go rozwiązał
z rzemyczków i zajrzał do środka fot. kadr z filmu zlotowego
W woreczku są monety. Dwudziestogroszówki fot. kadr z filmu zlotowego
Proszę więc przeliczyć monety, wyjmując je z woreczka. fot. kadr z filmu zlotowego
Najpierw wyjąłem pięć monet, a potem również pięć,
czyli w woreczku było dziesięć monet. fot. kadr z filmu zlotowego
I tego uczyli pana na wyższych studiach? fot. kadr z filmu zlotowego
Wiem, mistrzu, świat jest iluzją, prawda? fot. kadr z filmu zlotowego
Pewnego dnia zrobię panu taki hokuspokus, że jeszcze
raz pójdzie pan na naukę do tybetańskich mnichów fot. kadr z filmu zlotowego
„Weszliśmy do mego pokoju. Usadowiłem wszystkich na krzesłach przy stole. Spod łóżka wyjąłem miniaturowy czarny aparat nadawczoodbiorczy. Panna Ala natychmiast zaczęła kręcić jego gałkami, ale w głośniku dał się słyszeć tylko lekki szum oznaczający ciszę w eterze.
— Aktorzy jeszcze nie weszli do studia — oświadczyła Ala.
— A więc to będzie tylko przedstawienie — stwierdził nieco rozczarowany dyrektor Marczak.
— Raczej reportaż. Mam nadzieję, że uda mi się na żywo uchwycić scenę obrabowania trzeciego schowka — pocieszałem dyrektora.
— Nic z tego nie rozumiem! — zawołała Zosia Walczyk. — Ale jestem pewna, że będzie to najfajniejsza audycja, jaką dotąd słyszałam.
— A może to jakaś magiczna sztuczka? — zastanawiał się Baśka.
Słowa te obudziły niepokój dyrektora.
— Czy to wspólne mieszkanie z Cagliostrem tak na pana wpłynęło, Tomaszu? Odkąd jestem we Fromborku, wciąż oglądam jakieś hokuspokus. Ostrzegam, że jeśli te nowe zwyczaje iluzjonistyczne zechce pan wprowadzić do naszego departamentu, nie spotka się to z moim uznaniem.
I zacny dyrektor podejrzliwie rozejrzał się po pokoju, spodziewając się ujrzeć wypełzającego spod łóżka zaskrońca lub harcujące myszy.
Lecz sympatyczne zwierzaki, które zdążyłem trochę polubić, były chyba w towarzystwie Cagliostra. Mistrz czarnej i białej magii jeszcze nie powrócił do pokoju po swych występach na ognisku.
— Uwaga! — syknęła Ala. — Coś się zaczyna dziać...
W głośniku miniaturowego pudełka radiowego usłyszeliśmy głośny zgrzyt, jakby ktoś otwierał zardzewiałe drzwi żelazne. Potem męski głos, który bez trudu można było rozpoznać jako głos Batury, oświadczył:
— Zamknij drzwi na klucz i zapal latarkę elektryczną, Cagliostro. Trzeci schowek chyba jest w piwnicach.
Aparat nadawczy umieszczony był w podziemiu, dokąd skierowali się złoczyńcy. Ich kroki zbliżały się do aparatu i przez to stawały się coraz głośniejsze.
— Oświetlaj ściany — rozkazał Batura Cagliostrowi. Nastała długa chwila ciszy, zapewne światło latarki elektrycznej omiatało ścianę podziemia. Po jakimś czasie usłyszeliśmy głos Cagliostra:
— Nic tu nie widać ciekawego. ściany są gładkie, z cegieł i kamienia.
— A te żelazne drzwiczki od dymnika? — zapytał Batura. — Nie wygląda na to, żeby to pomieszczenie miało przewód kominowy. A jednak tuż przy ziemi są drzwiczki do wyjmowania sadzy. Trzeba je otworzyć.
— Nie mamy klucza sztorcowego...
— Spróbuj kombinerkami uchwycić trzpień zamka. Usłyszeliśmy cichy zgrzyt żelaza o żelazo. Potem coś skrzypnęło.
— Już otwarte — stwierdził z ulgą Cagliostro. — Ale dymnik zawalają cegły.
— Wyjmij cegły — znowu rozkazał Batura.
Do naszych uszu dobiegły odgłosy czyjegoś sapania, potem kilkakrotnie coś stuknęło. Ktoś rzucał cegły na kamienną posadzkę. A po chwili usłyszeliśmy pełen radości głos Cagliostra:
— Są! Waldek, tu są skarby! Leżą za cegłami w dymniku.
Batura, również rozgorączkowanym głosem, zaczął rozkazywać:
— Odsuń się, Cagliostro. Teraz ja wezmę się do roboty. Muszę znaleźć pudełko albo woreczek z rubinami. Inne rzeczy pozostawimy, one nas nic nie obchodzą.
Znowu chwila ciszy i głos Batury:
— Znalazłem blaszane pudełko po tytoniu. Są w nim kamienie.
— Pokaż je. Daj je tutaj.
Znowu chwila ciszy i głos Batury:
— Tak, to są rubiny.
— Pokaż je — prosił Cagliostro.
— Teraz nie ma czasu na oglądanie. Wkrótce wróci kościelny i zaraz tutaj zjawi się Pietruszka. Weź ode mnie pudełko. Wyjmij z naszego woreczka fałszywe rubiny. Przesyp je do pudełka, a te z pudełka włóż do woreczka. A ja zajrzę do dymnika.
Dyrektor Marczak uderzył pięścią w stół.
— A to łajdaki! — wrzasnął. — Zamieniają kamienie!
Teraz doszedł naszych uszu szmer cegieł wsuwanych do dymnika, później zgrzyt żelaza o żelazo, to zapewne Cagliostro zamykał dymnik. Jeszcze później usłyszeliśmy oddalające się kroki i głośny hałas otwieranych drzwi.
Batura i Cagliostro ujrzeli chyba coś lub kogoś w otwartych drzwiach, bo usłyszeliśmy głośne:
— O, rrrrany...
I nastała cisza. Audycja była przerwana.
W naszym pokoju też trwało milczenie. Oto byliśmy świadkami faktu odnalezienia i obrabowania trzeciego schowka Koeniga. Było oczywiste dla wszystkich, że w taki sam sposób obrabowano pierwszy i drugi schowek. Dyrektorowi Marczakowi dostarczyłem dowodu, którego tak usilnie domagał się ode mnie.
Ale, o dziwo, Marczak wcale nie był tym zachwycony. Groźna zmarszczka pobruździła mu czoło.
— Pan wiedział, Tomaszu, gdzie jest trzeci schowek, czy tak? — zapytał mnie złowróżbnym tonem.
— Zrobiłem w tej sprawie notatkę i dałem ją panu na przechowanie — powiedziałem bez cienia strachu.
— Pan wiedział, gdzie jest schowek — powtórzył Marczak. — Postawił pan tam jakiś aparat nadawczy. Wiedział pan również, że złoczyńcy tam przyjdą i dokonają rabunku. Innymi słowy, wiedząc, że oni obrabują schowek, nie tylko pan tego nie uniemożliwił, ale zrobił pan z tego szopkę, audycję radiową, narażając skarb państwa na ogromne straty.
— Odbierzemy im te rubiny — odrzekłem beztrosko. — Ale przecież to właśnie pan umożliwił złoczyńcom odkrycie trzeciego schowka.
— Ja? — oburzył się dyrektor.
— Mówię poważnie, panie dyrektorze. W poczuciu pełnego zaufania powierzyłem panu kopertę, kryjącą rozwiązanie zagadki trzeciego schowka...
Nie dokończyłem. W tym momencie otworzyły się drzwi pokoju i jak bomba, która za chwilę ma wybuchnąć, wpadł do nas magister Pietruszka. Włos miał rozwiany, wzrok błędny.
— Wiem! wiem! wiem! — krzyczał histerycznie. — Mam rozwiązanie zagadki trzeciego schowka. Osiem kątów na planie Koeniga to przecież oktogon. Ośmioboczna wieża warowni fromborskiej. Tam kryje się teraz trzeci schowek!
— Czyżby? — ponuro zapytał dyrektor Marczak.
— Tak, panie dyrektorze. To było genialnie proste. Lecz właśnie takie rozwiązanie najtrudniej przychodzi człowiekowi do głowy. Panna Anielka, widząc moją rozpacz, zapytała mnie o szyfr do trzeciego schowka. Powiedziałem jej o ośmiu kątach na planie Koeniga. „Osiem kątów — powtórzyła. — Osiem kątów”. I wtedy przypomniałem sobie o oktogonie.
Magister Pietruszka urwał swą wypowiedź, aby złapać oddech, a potem palec wskazujący jego ręki skierował się w moim kierunku:
— A teraz, panie dyrektorze, proszą otworzyć kopertę, którą dał panu Tomasz. Przekonamy się, czy on też wpadł na to samo rozwiązanie zagadki.
Dyrektor Marczak w milczeniu sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej niebieską kopertę. Rozerwał ją i wyjął kartkę papieru.
Była to zupełnie czysta, biała kartka.
— A więc to tak? — stwierdził z pogardą Pietruszka. — Tomasz nas nabrał, panie dyrektorze.
Ale dyrektor Marczak nie odezwał się. Przypomniał sobie zapewne o moich słowach, że to on wskazał złoczyńcom trzeci schowek Koeniga. Pamiętał również o sztuczce z kopertami, w której wziął udział na harcerskim ognisku. Ze złością zmiął kartkę i kulkę papieru rzucił do kosza.
— Czy audycja radiowa może być dowodem dla sądu? — zagadnął mnie.
— Nie, panie dyrektorze. To był dowód dla pana. Nawet gdybyśmy nagrali audycję na taśmą magnetofonową, nie moglibyśmy jej przedstawić w sądzie, gdzie taśma magnetofonowa nie może być dowodem w sprawie. Przestępcy będą zawsze mogli stwierdzić, że chcieli mi zrobić przyjemność i na moją prośbę po prostu „odegrali” swoje rólki.
Pietruszka nie rozumiał naszej rozmowy.
— O czym wy mówicie? — zapytał.
Dyrektor oskarżycielskim gestem wskazał mały radioodbiornik leżący na stole:
— To małe radio nadało przed chwilą audycję o dwóch złoczyńcach, którzy zakradli się do podziemi i z dymnika wyjęli blaszane pudełko z rubinami. Na ich miejsce włożyli fałszywe rubiny.
— Czy to ma jakiś związek z oktogonem? — wyjąkał Pietruszka.
Dyrektor Marczak ciężko podniósł się z krzesła.
— Obawiam się, że tak. Obawiam się również, że nie doceniliśmy wielorakich talentów Tomasza. Okazuje się, że prócz żyłki detektywistycznej, posiada on talent reżyserski.
— I oszukuje — dodał Pietruszka, wspominając czystą kartkę papieru w niebieskiej kopercie.
Dyrektor Marczak machnął ręką.
— Chodźmy do schowka Koeniga. A panu — rzucił mi groźnie — pozostawiam sprawę odzyskania prawdziwych rubinów.”
Panna Ala natychmiast zaczęła kręcić jego gałkami fot. kadr z filmu zlotowego
A więc to będzie tylko przedstawienie fot. kadr z filmu zlotowego
Raczej reportaż. Mam nadzieję, że uda mi się na żywo
uchwycić scenę obrabowania trzeciego schowka fot. kadr z filmu zlotowego
Uwaga! Coś się zaczyna dziać... fot. kadr z filmu zlotowego
W głośniku miniaturowego pudełka radiowego usłyszeliśmy
głośny zgrzyt, jakby ktoś otwierał zardzewiałe drzwi żelazne fot. kadr z filmu zlotowego
A to łajdaki! Zamieniają kamienie! fot. kadr z filmu zlotowego
Pan wiedział, gdzie jest schowek. Postawił pan
tam jakiś aparat nadawczy. fot. kadr z filmu zlotowego
Odbierzemy im te rubiny. Ale przecież to właśnie
pan umożliwił złoczyńcom odkrycie trzeciego schowka. fot. kadr z filmu zlotowego
Jak bomba, która za chwilę ma wybuchnąć,
wpadł do nas magister Pietruszka fot. kadr z filmu zlotowego
Wiem! wiem! wiem! Mam rozwiązanie zagadki trzeciego schowka fot. kadr z filmu zlotowego
Osiem kątów na planie Koeniga to przecież oktogon.
Ośmioboczna wieża warowni fromborskiej. Tam kryje się
teraz trzeci schowek! fot. kadr z filmu zlotowego
Czyżby? fot. kadr z filmu zlotowego
Tak, panie dyrektorze. Panna Anielka,
widząc moją rozpacz, zapytała mnie o szyfr
do trzeciego schowka. fot. kadr z filmu zlotowego
A teraz, panie dyrektorze, proszą otworzyć kopertę,
którą dał panu Tomasz. fot. kadr z filmu zlotowego
Była to zupełnie czysta, biała kartka. fot. kadr z filmu zlotowego
A więc to tak?. Tomasz nas nabrał, panie dyrektorze. fot. kadr z filmu zlotowego
Czy audycja radiowa może być dowodem dla sądu? fot. kadr z filmu zlotowego
Nie, panie dyrektorze. To był dowód dla pana. fot. kadr z filmu zlotowego
To małe radio nadało przed chwilą audycję o dwóch
złoczyńcach, którzy zakradli się do podziemi i z dymnika
wyjęli blaszane pudełko z rubinami. Na ich miejsce włożyli
fałszywe rubiny. fot. kadr z filmu zlotowego
Chodźmy do schowka Koeniga. fot. kadr z filmu zlotowego
A panu pozostawiam sprawę odzyskania prawdziwych rubinów fot. kadr z filmu zlotowego
Kiedy przyszło mi zmontować już po zlocie te wszystkie nasze filmowe ujęcia to pomyślałem, że naprawdę wielka szkoda, że nikt nie podjął się do nakręcenia prawdziwego filmu na motywach książki „PS i zagadki Fromborka”. Ta książka świetnie nadaje się do filmu, nie trzeba jeździć po Polsce w poszukiwaniu plenerów do ujęć, bowiem wszystko możemy znaleźć tu, w tym jednym miejscu, „w maleńkim Fromborku, o którym mówiono, że leży na „końcu świata”.”
15 sierpnia 2017 roku to niestety ostatni już dzień naszego zlotu. Ponieważ wielu z nas czekała długa podróż do domów na ten dzień nie było już zaplanowanych żadnych atrakcji. Ci którzy mieli bliżej do domów mogli obie pozwolić na późniejszy wyjazd wykorzystując świąteczny dzień chociażby na udział w uroczystościach w Katedrze Fromborskiej. 15 sierpnia to dzień dorocznego odpustu we Fromborku. A dodatkowo w tym roku w tym właśnie dniu w uroczystej mszy wziął udział Nuncjusz Apostolski w Polsce Salvatore Pennacchio, który nałożył Arcybiskupowi Metropolicie Warmińskiemu Józefowi Górzyńskiemu paliusz.
Niestety część z nas musiała wyjechać z Fromborka już wczesnym świtem. Jako pierwszy opuścił Frombork TomaszK z którym do Krakowa pojechała również Anna. Kilka minut po nich wyjechałem i ja.
Smutne to chwile gdy się rozstajemy i każdy odjeżdża w innym kierunku. Ale przecież nie ostatni to nasz zlot. Nadejdzie dzień kiedy znowu spotkamy się na szlaku przygody…
Forowy baner gotowy do demontażu fot. Czesio1
Pożegnalna grupówka na tle forowego banera fot. Czesio1
Do zobaczenia... fot. Czesio1
Ostatnio zmieniony 24 mar 2019, 09:03 przez Czesio1, łącznie zmieniany 2 razy.
Projekt foto-albumu z Fromborka praktycznie ukończony. Brakuje mi tylko uzupełnienia dwóch szczegółów Spinałem się jak mogłem ale i tak wyszło mi 108 stron.
Przy założeniu, że zamówimy cop najmniej 10 sztuk koszt jednego albumu wynosi 76,00 zł..
Na liście mamy do zamówienia 9 sztuk, ale na pewno dorobimy dwie-trzy sztuki dla Fromborka więc cenowo się wyrobimy. Czy wszyscy zapisani potwierdzają chęć nabycia albumu w takiej cenie?
Albumy przywiózłbym na najbliższy zlot. Jeśli kogoś nie będzie i chce otrzymać do domu to potrzebna będzie dopłata za przesyłkę.
Ostatnio zmieniony 24 mar 2019, 13:01 przez Czesio1, łącznie zmieniany 1 raz.